proti - to be online
Strona korzysta z plików cookies

Jan Tupko - drogim prawnukom. Wspomnienia Dziadka Jana.

Autor: Danuta Bodnar
Kategoria:
Data dodania: 13.12.2018
Wstępując szczęśliwie w dziewięćdziesiąty rok życia (uznawany przez Światową Organizację Zdrowia jako początek długowieczności) – doszedłem do przekonania o potrzebie przekazania prawnukom, (a także ich następcom), chociaż części swoich wspomnień i przeżyć z okresu w znacznej mierze tragicznego dla Polski (rok 1939 i II wojna światowa), a także znamiennego i ciekawego – nie tylko dla historyków – z uwagi na ogrom zmian geograficznych, politycznych, cywilizacyjnych i społecznych – jakie dokonały się w tym czasie w naszym kraju.
Intencją moich wspomnień - (w znacznej mierze pokrywają się one ze wspomnieniami mojej Drogiej Małżonki, a Waszej Prababci – MARIANNY TUPKO z d. ROZUM – urodz. 4 listopada 1926 w Uhninie pow. Włodawa, woj. lubelskie) – jest unaocznienie członkom obecnie najmłodszego naszego rodzinnego pokolenia, tj. Prawnuczętom i Ich następcom – tych postępowych przemian, które już się w tym okresie dokonały i które nadal następują – także z Ich czynnym uczestnictwem. Mam pełne przekonanie, że Wasza aktywność w tym zakresie będzie równocześnie przejawem patriotyzmu i zaangażowania w budowę Rzeczypospolitej Polskiej, w której wszyscy obywatele będą na co dzień odczuwali zasady demokracji, równości, sprawiedliwości społecznej i życiowego dobrobytu Nawiązując do tytułu tych wspomnień – nasuwa się wątpliwość, czy nie powinien zaczynać się od słowa „DZIADEK-PRA”, bowiem tak mnie, a także „BABCIA-PRA” - określiła rozpoczynając swoją życiową „elokwencję” - nasza najstarsza prawnuczka MADZIA. Myślę, że „rozdzielając” mnie i prababcię na „dwie części” - uczyniła to w celu przyspieszenia swego kontaktu z nami… Potem przejęli to następni prawnuczęta – i tak już zostało…
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Dla przejrzystości tych wspomnień wyodrębniam następujące okresy:
I. Dzieciństwo i wczesna młodość;
II. Szkoła powszechna (obecnie podstawowa) – lata 1933 – 1939;
III. Gimnazjum w Wilnie – lata 1940 – 1944;
IV. Pożegnanie Rodzinnej Ziemi i Wilna – wstąpienie do służby wojenno-wojskowej – jesień 1944 – styczeń 1945:
V. Służba wojenno-wojskowa – od stycznia 1945 do kwietnia 1948;
VI. Praca w Urzędzie Skarbowym w Szczecinku i studia w Szkole Prawniczej we Wrocławiu – od lipca 1948 do lipca 1950;
VII. Służba w Wymiarze Sprawiedliwości – od sierpnia 1950 do czerwca 1997;
VIII. Zmiany w rodzinie i u najbliższych krewnych.
 

I. Mój okres dziecięco – młodzieżowy - 1927 – 1944

Urodziłem się 11 marca 1927 r. we wsi Dajnowo, gm. Soleczniki, pow. wileńsko-trocki, woj. wileńskie. Wieś znajdowała się 40 km na południe od Wilna granicząc z pow. Lida w woj. nowogrodzkim.
Od roku 1920 oba te województwa należały do Rzeczpospolitej Polskiej; obecnie pow. Lida należy do Białorusi, zaś pow. wileńsko-trocki do Litwy, przy czym aktualnie siedzibą powiatu są Soleczniki (Šalcininkaj) będące miejscem urodzenia mojej Mamy MICHALINY.
Wieś Dajnowo liczyła kilkanaście rodzin i do roku 1931 była tzw. ulicówką (rząd zabudowań przy jednej wyłożonej polnymi
kamieniami ulicy). Rodziny utrzymywały się przede wszystkim z uprawy ziemi – w większości poniżej 10 ha gruntów ornych i łąk - w kawałkach pól położonych w różnych, odległych od siebie miejscach.
W latach 1930 – 1931 przeprowadzono w tej wsi tzw. komasację (scalenie) gruntów tworząc zwarte gospodarstwa rolne (w jednym kawałku), co spowodowało przeniesienie domów i zabudowań gospodarczych na wyodrębnione grunty tworząc
w ten sposób tzw. kolonie. Stanowiło to równocześnie likwidację „ulicówki”, bowiem w dotychczasowej wsi pozostały zaledwie 3 lub 4 gospodarstwa. Komasacja gruntów oznaczała w tym czasie postęp, bowiem powodowała budowę znacznie unowocześnionych domów i pomieszczeń gospodarczych (oczywiście nadal drewnianych) i lepszą uprawę gruntów. Moi rodzice – Karol i Michalina – po komasacji otrzymali ok. 8 ha gruntu na końcu dotychczasowej „ulicówki” po obu jej stronach. Nowy dom (2pokoje z kuchnią, sienią i tzw. gankiem) oraz stodołę, oborę i spichlerz pobudowali w 1931 r. przy dotychczasowej ulicy, tuż na granicy powiatów i województw (pow. wileńsko - trocki, a za miedzą pow. Lida, woj. nowogrodzkie). Gospodarstwa rolne były mało wydajne, na ogół prymitywne i biedne. Nawozów sztucznych w ogóle nie stosowano – jedynie obornik, łubin, płodozmian. Do uprawy służyły pługi, brony, a czasem nawet tzw. sochy, zamiast pługów (metalowy lemiesz osadzony na odpowiednio dobieranym, sękatym konarze). Siłę pociągową stanowiły konie – jeden koń w gospodarstwie. Główne uprawy rolne to: żyto, jęczmień, owies, gryka, ziemniaki, len (pszenicę uprawiano tylko w majątkach obszarniczych stosując nawozy sztuczne). Zboża ścinano ręcznie sierpami, ścinanie ręczne kosą zapoczątkowano dopiero w pierwszych latach II wojny światowej, a konne snopowiązałki pojawiły się kilka lat później. Ziemniaki też wykopywano ręcznymi motykami.
Gospodarstwa domowe (rodzinne) miały niemal pierwotny, tradycyjny charakter naturalny, bowiem były samowystarczalne
prawie w pełnym zakresie. Dotyczy to budownictwa, odzieży, oświetlenia, ogrzewania, zaopatrzenia w wodę i żywność. Prądu elektrycznego nie było nie tylko na wsiach, ale nawet w pobliskich miasteczkach (Soleczniki, Jaszuny, Ejszyszki) i na najbliższej stacji kolejowej Stasiły (5 km od Dajnowy). Środki żywnościowe wytwarzano w gospodarstwach. Chleb pieczono z żytniej mąki, którą uzyskiwano po zmieleniu ziarna w pobliskich młynach wodnych. Częste było tez pozyskiwanie mąki w ręcznych żarnach (kamienny krąg górny kręcony ręcznie nad dolnym, a w środku zasypywany ziarnem). Podobnie było z uzyskiwaniem kasz jęczmiennych lub gryczanych. Duże znaczenie miał udój mleka z własnego stada (przeważnie 1-4 krów), bowiem mleko i zupy mleczne były codziennością, a domowe sery, śmietana i masło stanowiły produkty z tzw. obecnie górnej półki i dość często gospodynie woziły je (a także jajka) na sprzedaż do miasteczka Soleczniki – 8 km, aby uzyskać kilka złotówek na zakup soli, pieprzu, cukru, nafty, szarego mydła, farb do własnoręcznie wyrabianych tkanin, a czasem wyjątkowo tzw. świątecznego obuwia lub sukni, a także niezbędnych drobiazgów (igły, guziki, agrafki, grzebienie, noże, nożyczki itp.). Najbliższy sklep znajdował się właśnie w tym miasteczku.
Chleb wypiekany był w specjalnych piecach chlebowych w formie dużych bochenków, które dość długo utrzymywały świeżość i wystarczały na okres ok. 2 tygodni. Tłuszcze i mięso pozyskiwano z własnej hodowli krów (cieląt), świń (prosiąt), owiec i drobiu (przeważnie kury i kurczęta, wyjątkowo gęsi i kaczki).
Obuwie i odzież „produkowano” niemal w każdym gospodarstwie dla swoich potrzeb z surowców pozyskiwanych we własnym gospodarstwie. Był to proces uciążliwy i dość skomplikowany, wymagający cierpliwości i długotrwałych czynności. I tak bieliznę osobistą (koszule, kalesony, spodnie, spódnice, bluzki) a także pościelową (ręczniki, prześcieradła, poszwy na kołdry i poduszki) były produkowane z własnego włókna lnianego. Po zerwaniu lnu należało go dobrze wysuszyć, a następnie „wymiędlić” na specjalnym domowym urządzeniu, które kruszyły wyschnięte łodygi pozostawiając jedynie włókna lniane. Włókna te uformowane w tzw. „kądziele” były przerabiane na nici różnej grubości, nawijane na specjalne szpule. Robiły to gospodynie w okresie zimowym przy pomocy poruszanego nogą obrotowego urządzenia zwanego kołowrotkiem. Taki zestaw nicianych szpul był podstawą do następnego etapu, tj. tkactwa. Był to już bardziej skomplikowany warsztat, którego trzon stanowił drewniany statyw, na którym mocowano i rozpinano sznurkowoniciane
zestawienia pozwalające na rozpoczęcie procesu tkania płótna lnianego różnej grubości i koloru (w zależności od rodzaju nici i ewentualnych farb). Wykonanie kilku, lub kilkunastu metrów tkaniny trwało całe tygodnie, przeważnie w okresie zimowym. W ten sam sposób wykonywano także tkaniny z wełny owczej (na osnowie z nici lnianych). Pozyskiwano wówczas grubszą tkaninę wełnianą na zimowe spodnie i spódnice, ciepłe kurtki lub tzw. burnusy tj. długie zimowe płaszcze. Tkano także wełniane, kolorowe kilimy w różne wzory. Często kwalifikowały się one do kategorii sztuki ludowej. Jeden z takich kilimów wykonała własnoręcznie na krosnach ok 1932 r. moja mama Michalina. Zachowałem ten kilim
w dobrym stanie i przekazałem ostatnio najstarszej mojej prawnuczce Madzi.
Także z owczej wełny wykonywano ciepłe, zimowe obuwie filcując ją na specjalnym urządzeniu, a następnie nadając formę filcowych butów wzmacnianych od dołu skórą, lub wkładanych do gumowych kaloszy. Z wełnianych nici wykonywano także swetry, rękawice, skarpety, pończochy.
Na okresy zimowe ważnym elementem odzieży były kożuchy wykonywane z odpowiednio wyprawionych i farbowanych owczych skór. Czynności te wykonywano niemal w każdym gospodarstwie – tylko czasem prosząc sąsiadów o pomoc w tym zakresie. Natomiast uszycie kożuchów, podobnie jak kurtek, płaszczy, marynarek i spodni powierzano przeważnie krawcom, którzy wędrowali po wsiach z maszyną do szycia. Obuwie zakładało się i nosiło tylko w okresie zimowym. Od kwietnia do października chodziło się boso. Dotyczyło to także dzieci. Pamiętam jak latem o świcie – przy wschodzie słońca -miałem obowiązek wypędzić na pastwisko krowy i owce. Rosa na trawie była jeszcze bardzo zimna – nogi dosłownie marzły – stawałem na jednej nodze, aby ogrzać drugą, lub szukałem miejsca cieplejszego (w piasku).
W okresie późno jesiennym i zimowym praktycznie zasadniczym obuwiem na podwileńskiej wsi były samodziałowe chodaki i łapcie. Chodaki były wykonywane ze skóry – najczęściej bydlęcej – przez odpowiednie ukształtowanie, zeszycie i ściąganie sznurkami w górnej części. Dla ocieplenia owijano stopy tzw. onucami, tj. kawałkami płótna, materiału wełnianego lub pozostałościami starej odzieży. Natomiast łapcie to „chodaki” gorszej kategorii, były wykonywane nie ze skóry, lecz z łyka (części korowej niektórych gatunków drzew o wzmocnionej wytrzymałości). W użyciu były także tzw. tufle, tj. rodzaj nasuwanych kapci na drewnianych spodach obitych skórą. Jednakże w znacznej części wiejskich rodzin – a także w naszym domu – kupowano, lub zamawiano u szewca tzw. obuwie świąteczne (najczęściej pantofle, lub tzw. kamasze, a wyjątkowo buty z cholewami). Jako dzieci mieliśmy po jednej parze takiego obuwia – ale latem idąc w niedzielę do kościoła w Solecznikach – zakładaliśmy je dopiero przy pierwszym gospodarstwie miasteczka. Chodziło o oszczędność i możliwość wieloletniego korzystania z tego wówczas „luksusowego” obuwia.
Wobec braku prądu elektrycznego oświetlenie mieszkań było bardzo ograniczone w czasie i miejscu, najczęściej korzystano z małych lamp naftowych, ale nieraz także z tzw. łuczyw, tj. zapalonych, drewnianych, cieniutkich szczapek, którymi trzymając w ręku oświetlano wykonywane czynności. Mieszkanie ogrzewano spalając drewno w samodzielnie wykonywanych ceglanych piecach (bez kafli). Pieczenie chleba, a także gotowanie posiłków odbywało się w dużych piecach „chlebowych”, na których często organizowano ciepłe i wygodne „legowisko”, szczególnie dla osób starszych; moi dziadkowie (dziadek Wincenty z babcią Anną) mieli tam swoją „sypialnię” - było tam najcieplej i wystarczająco dużo miejsca.
Na okres zimowy wstawiano drugą ramę okna z szybami i uszczelniano ją w różny sposób (pakuły, papier, kawałki materiałów).
W nowych domach, budowanych po komasacji gruntów (po 1930 r.) wyodrębniano już przeważnie kuchnie, 1 lub nawet 2 pokoje, pomieszczenie gospodarcze, a przy piecu chlebowym stawiano tzw. płytę z osobnym paleniskiem umożliwiającą wygodne przyrządzanie wszelkich posiłków. Poprzednie budynki mieszkalne w starej wsi ulicowej, którą pamiętam sprzed 1930 roku nazywane „chatami” były jednoizbowe, bez podług (ubita glia), piece tylko chlebowe. Pierwsze swoje lata życia (chyba do 4 roku) spędziłem w takiej właśnie „chacie” (co prawda już nie dymnej) i dotychczas ją pamiętam. Mieszkało nas tam wówczas ok. 10 osób, które stanowiły dwie lub trzy rodziny i po komasacji gruntów przeprowadziły się do trzech oddzielnych gospodarstw, starą chałupę rozebrano.
Nasz nowy dom został wybudowany przez ojca (Karol Tupko) własnoręcznie, oczywiście przy pomocy najbliższych krewnych i sąsiadów, co było w tym okresie rzeczą normalną. Zbudowany z ociosanych ręcznie grubych, drewnianych bali na kamiennym fundamencie. Był dość duży, dwa pokoje, kuchnia, piwnica, tzw. ganek, tj. wejście główne od strony drogi, oraz sień z wejściem od podwórza. Jak już wspomniałem w kuchni, oprócz pieca chlebowego z legowiskiem na nim była już płyta kuchenna z osobnym paleniskiem, w każdym pokoju osobny piec ceglany, podłogi z drewnianych desek (poza kuchnią – polewa gliniana). Okna na zewnątrz były zaopatrzone w tzw. drewniane okiennice, które można było zamykać na noc.
Poza domem nasz ojciec wybudował także stodołę, oborę (dla krów, owiec, konia, świń), spichlerz na przechowywanie wymłóconego zboża – żyta, jęczmienia, owsa, gryki, a także tzw. piwnicę ziemną do przechowywania ziemniaków, warzyw i owoców. Budynki te (poza stodołą) otoczono płotem, a w środku podwórza była studnia wybudowana z betonowych kręgów z drewnianym żurawiem do sięgania wiadrem po wodę.
Jak pamiętam w dziecięcych latach moją powinnością było utrzymanie porządku na podwórzu (zagrabianie, zamiatanie, układanie drewna do pieców, po porąbaniu go na mniejsze kawałki, usuwanie chwastów itp. Czyniłem to chętnie, czując się za to odpowiedzialnym. Mój starszy brat Józef podejmował się prac nieco trudniejszych (np. orka, bronowanie, młocka cepem).
Obok studni umieszczono drewnianą budę dla psa, który zwany był „Filiksem”, buda była duża, wygodna, wysłana słomą, a pies był przeważnie uwiązany (na długim łańcuchu). 
Drewniana ubikacja (latryna) była umieszczona na końcu podwórza, tj. kilkadziesiąt metrów za domem. Stodoła została zbudowana około 100 m za ogrodzeniem i służyła do przechowywania ściętego zboża, siana i słomy. W okresie letnim stodoła służyła dzieciom (tj. mnie, bratu Józkowi) za sypialnię; na świeżym sianie spało się wyjątkowo zdrowo i przyjemnie. Wspomnieć należy o sieczkarni do rozdrabniania siana i słomy oraz różnych traw i kartoflanych łętów na karmę dla zwierząt domowych. Sieczkarnię kręciło się ręcznie, ale po kilku latach ojciec kupił tzw. kierat, ustawiono go przed stodołą i był napędzany zaprzęgiem konnym w sposób tzw. obrotowy, przez odpowiednie tryby oraz metalowy pręt uruchamiane były noże sieczkarni wyrzucające sieczkę. Zboże młóciło się ręcznie tzw. cepami, tj. dwuczłonowymi drążkami połączonymi ze sobą luźno mocnym paskiem, najczęściej robił to sam ojciec, lecz czasem pomagał mu w tym brat Józek (młocka na 4 ręce jednocześnie). Młocarnie pojawiły się znacznie później u najbogatszych rolników. Skoro mowa o stodole, to nie można pominąć bardzo dużego kamienia (głazu) przed stodołą. Miał on średnicę ok. 10 m i wystawał ponad 1 m nad ziemią, a ile go było w ziemi tego nikt nie sprawdził. Pozostaje on dotychczas w tym miejscu, ilekroć byłem po wojnie w Wilnie i Solecznikach zawsze go odwiedzałem, obserwując równocześnie zmiany jakie nastąpiły w gospodarstwie, w najbliższej okolicy, oraz w całym powiecie, ale o tym będzie dalej.
 
Wracając do naturalnej gospodarki w zaspokajaniu życiowych potrzeb nie mogę pominąć dość wszechstronnych umiejętności wielu właścicieli gospodarstw rolnych , w tym mego Ojca Karola. I tak poza omówioną powyżej budową nowego domu mieszkalnego oraz zabudowań gospodarczych – wykonywał szereg innych sprzętów domowych, niezbędnych w gospodarstwie, jak np. stoły, ławy, taborety, łóżka, beczki (do kiszenia kapusty, ogórków i solenia mięsa), drewniane wiadra, ule dla pszczół, drewniane wozy drabiniaste (wraz z kołami osadzonymi w metalowych obręczach), uprząż do zaprzęgania koni do wozów i pociągania pługów, oraz bron w pracach polowych. Niektóre z tych zajęć miały i mają wysoce specjalistyczny charakter, jak np. wykonanie kół do wozów lub uprzęży. Ojciec osobiście dokonywał corocznie także uboju świń, owiec, cieląt, a następnie ich oprawiania, przerobu i marynowania (najczęściej solenia w beczkach oraz wędzenia). 
Deski niezbędne do szeregu w/w przedmiotów uzyskiwano przeważnie wożąc pnie drzew do pobliskiego tartaku w Solecznikach. Czasem jednak wycinano je we własnym zakresie umieszczając belę drzewa na dwóch wysokich tzw. kozłach i ręcznie operując długą piłą, którą pociągało dwóch mężczyzn – jeden stał na koźle u góry, zaś drugi pozostawał na dole. W podobny sposób oporządzano też bale do budowy drewnianych domów i innych obiektów. We własnym zakresie wykonywano też wszelkie wiklinowe kosze oraz słomiano-wiklinowe pojemniki na ziarna i owoce.
W związku z omawianym wyżej ubojem zwierząt gospodarczych – nie mogę pominąć wspomnień o przysmakach, których głównym autorem była moja Mama Michalina. Na pierwszym miejscu stawiam wiejską kiełbasę , odpowiednio podsuszoną, a później lekko wędzoną. Sporządzała ją jeszcze później (w latach 1960 do 1980), gdy rodzice przyjechali do Polski i mieszkali w Grzmiącej. Następnym przysmakiem była wieprzowa szynka, najpierw dobrze wysolona, a później wędzona, spożywana na surowo – była smakowita. W każdą niedzielę Mama piekła bliny (ziemniaczanomączne placki) oraz sporządzała tzw. wereszczakę, tj. tradycyjną białoruską potrawę, której głównymi składnikami były skwarki boczku, jajka, mąka, kawałeczki kiełbasy i różne przyprawy. Smakowitością była także jajecznica na wędzonym boczku, a także kluski z tartych ziemniaków polane na gorąco tłuszczem lub roztopionym masłem. Zajadaliśmy się też chętnie gorącą kaszą gryczaną z topiącym się na niej masłem. Z warzyw najbardziej smakował nam lekko posolony, rozdrobniony szczypiorek ze śmietaną.
W tym miejscu nie można pominąć spraw sanitarno - higienicznych. W naszym wówczas już nowym mieszkaniu (po 1930 r.) były znacznie lepsze warunki do zachowania i utrzymania higieny osobistej. Były możliwości codziennego umycia się – zimą w miednicy, latem w specjalnym korytku obok studni, szczególnie wygodnym do codziennego mycia nóg – przecież chodziło się boso. Ojciec Karol z sąsiadującym obok bratem Józefem (moim stryjem) pobudowali w tym czasie na granicy swych gospodarstw niewielki dwu pomieszczeniowy budynek zwany łaźnią. W głównej izbie ułożono piec z dużych kamieni w taki sposób, że można je było nagrzać drewnem do tego stopnia , aby później polewając wodą uzyskiwać parę wodną, a także ciepłą wodę (w wiadrach obok kamieni). Przeważnie raz w tygodniu (w soboty) nagrzewano kamienie i odbywała się zbiorowa kąpiel dla obu naszych rodzin (czasem uczestniczyli sąsiedzi). Kąpiel odbywała się oczywiście osobno dla kobiet i osobno dla mężczyzn, dzieci (oprócz niemowląt) również brały udział w kąpieli. Główny element kąpieli to zapełnienie izby gęstą i dość gorącą parą wodną, w której występowało pocenie ciała i następnie jego „masowanie” m.in. przy pomocy specjalnych brzozowych „miotełek” (np. jeden drugiemu wyklepywał miotełką tylną część ciała). Nie trwało to dłużej niż pół godziny – następnie wychodziło się do sieni, gdzie opłukiwało się wodą, a odważniejsi – zimną. Do zabiegów higienicznych u mężczyzn należało golenie i strzyżenie włosów. W mojej wsi był tylko jeden mężczyzna z brodą nazywany „brodatym”. Był to brat (a może stryjeczny brat – nie jestem pewien) mojego dziadka Wincentego, nosił imię i nazwisko mego Ojca (Karol Tupko), a dla odróżnienia nazywano go „Krukiem”.
Odgałęzienie boczne tej rodziny wyprowadziło się do powiatu oszniańskiego, gdzie wykupili duże gospodarstwo i przybrali oficjalnie nazwisko „KRUK”. Ich następcy, którzy po wojnie repatriowali do Polski – zmienili nazwisko na „KRUKOWSCY” i mieszkają obecnie w Wałczu, w Olsztynie, w Słupsku i Dębnicy Kaszubskiej (po kilka rodzin). Dotychczas utrzymuję kontakty z rodzinami w Olsztynie i w Wałczu.
O brodach i włosach piszę tu po to by pochwalić się, że to ja będąc już w wieku szkolnym, byłem domowym fryzjerem goląc brzytwą raz w tygodniu Dziadka Wincentego, Ojca Karola oraz stryja Józefa, a także podcinając im włosy. Natomiast nasze „głowy” (brata Józefa i moja) były podcinane przez Ojca, zupełnie na krótko – tak jak przewidywał wówczas regulamin szkół powszechnych, a nawet gimnazjalnych (przede wszystkim ze względów higienicznych).
Nie mogę pominąć spraw związanych z ochroną zdrowia. Większość dolegliwości leczono sposobami „domowymi” - przeważnie ziołami (np. rumianek, kwiat lipy, szałwia), okładami gorącymi lub zimnymi, piciem sody (przy bólach żołądka), a nawet tzw. „zamawianiem” specjalnym tekstem (mówionym cicho), co czynił także mój Ojciec – rzekomo skutecznie. Lekarza nie było w całej gminie, a szpitale znajdowały się dopiero w Wilnie (40 km). Natomiast w Solecznikach przyjmował
felczer (chyba Hryniewicz) i był także punkt apteczny. Do felczera wożono już poważnie chorych, co spotkało także mnie, gdy zachorowałem na zapalenie płuc, mając ok 10 lat. Było to zimą, gdy przeziębiłem się po wyjściu (bez ciepłego ubrania) z domu na podwórze po drewno do pieca, zatrzasnęły się za mną drzwi przed sienią (nie było chwilowo zewnętrznej klamki). Wracając z drewnem zacząłem wołać i nawet pięścią walić do drzwi i okna, lecz Mama – zajęta przędzeniem lnu i częściowo zagłuszona warkotem kołowrotka – nie słyszała mego „alarmu”, dopiero po upływie znacznego czasu udało mi się „dostukać”, a mróz był duży, więc następstwo tego przeziębienia, było oczywiste. Wydarzenie to skończyło się szczęśliwie, felczer zastosował zastrzyki i inne leki. Ojciec woził mnie tam co najmniej dwukrotnie – felczer mówił Ojcu „dobrze, że mnie przywiózł”, bowiem zapalenie płuc było oczywiste i poważne.
Akuszerek w gminie także nie było. Porody odbywały się na miejscu w „chatach” - czasem tylko przy pomocy bardziej doświadczonych gospodyń wiejskich. Z uwagi na złe warunki higieniczne i niedostatek artykułów niezbędnych do pielęgnacji niemowląt – znaczna ich część umierała w pierwszych miesiącach życia. Nie doceniano także chyba konieczności zapewnienia niemowlęciu niezbędnej stałej troski, opieki i czuwania, zabierając np. niemowlęta ze sobą przy wyjściu do prac w polu przy żniwach lub wykopkach i pozostawiając dziecko w słońcu, lub przy zmiennej pogodzie bez dostatecznej osłony. Kobiety ciężarne - a później i niemowlęta - nie przechodziły żadnych badań. W tej sytuacji śmiertelność niemowląt była bardzo wysoka. W mojej rodzinie nasza Mama po bracie Józku i po mnie, urodziła jeszcze 2 dzieci (1 chłopca i 1 dziewczynkę), które zmarły wkrótce po urodzeniu.
 
Chociaż krótko należy wspomnieć o pewnych społecznych zasadach i obyczajach w tym okresie i w tym rejonie Wileńszczyzny. Na wsiach rozmawiano przeważnie tzw. językiem „prostym”, co stanowiło mieszankę języka białoruskiego i polskiego. Młodzież uczęszczająca do szkół coraz częściej rozmawiała ze sobą w języku polskim. Natomiast moja Babcia i Dziadek – chcąc, aby ktoś nie słyszał o czym mówią – rozmawiali ze sobą czasem po litewsku. Ojciec i Mama litewskiego nie używali.
 
Urodzenia, małżeństwa i zgony były rejestrowane przez proboszczów w księgach parafialnych, co następowało równocześnie z obrządkiem chrztu, ślubu lub pogrzebu. Dla naszej wsi był to kościół e Solecznikach i tam też chowano zmarłych. We wsi na miejscu funkcjonował także mały cmentarzyk, na którym grzebano raczej wyjątkowo – bez udziału księdza – przeważnie małe dzieci (niemowlęta).
Bardzo ważną zasadą była nierozerwalność związków małżeńskich. Była to zasada wynikająca z wieloletniej tradycji – powszechnie uznawana i akceptowana, a o rozwodach nawet się nie mówiło i nie słyszałem, aby ktoś w okolicy się rozwodził. Podobnie było w zakresie ewentualności częstych obecnie związków partnerskich. Nie słyszałem nigdy, aby we wsi lub w całej gminie ktoś pozostawał w takim związku. Wyjątkową rzadkością było urodzenie się dziecka poza małżeńskiego, zwanego „dzieckiem nieprawego łoża”, a czasem nawet pogardliwie „bajstrukiem” (bękartem).
 
Obrzędy pogrzebowe rozpoczynały się zawsze w mieszkaniu zmarłego (i co najmniej 1 dobę trwały modlitwy i śpiewy przy
świecach i trumnie zmarłego, a następnie wieziono zmarłego najczęściej na cmentarz w Solecznikach, gdzie dołączał ksiądz celebrując końcową część pochówku.
W tym miejscu nie sposób – chociaż w kilku słowach -nie wspomnieć o małżeńskiej „procedurze”. Najczęstsze były małżeńskie propozycje (oświadczenia) oparte nie na dłuższej znajomości i osobistym kontaktach „kandydatów” - lecz na podstawie sąsiedzkich „wywiadów” i poprzez krewnych. Częste były przypadki, że zainteresowany młodzieniec widział tylko raz „kandydatkę”, przy okazji niedzielnego nabożeństwa w kościele. O oświadczynach i małżeństwie najczęściej decydowali rodzice. Z propozycją małżeństwa (oświadczyny) wysyłano do rodziców „kandydatki” tzw. swata, który przedstawiał bezpośrednio przyszłego „pana młodego” i dokonywał wstępnego „targu”, co do posagu „pani młodej”. W pozytywnym przypadku rodzice narzeczonej odwiedzali rodziców narzeczonego i wówczas najczęściej następowała akceptacja narzeczeństwa i wyznaczano datę i miejsce ślubu (kościół – narzeczeni mieszkali często w dość odległych miejscowościach). Wesele trwało co najmniej 3 dni, zapraszano na tą uroczystość nie tylko wszystkich krewnych, lecz także sąsiadów, a często wszystkich mieszkańców wsi. Rozpoczynano oczywiście u Panny Młodej, a następnego dnia przenoszono się do Pana Młodego. Muzyka (najczęściej akordeon), tańce i śpiewy, to stałe elementy wesela. Nie mogło zabraknąć alkoholu i jedzenia – przed weselem zabijano i oprawiano co najmniej jednego „wieprza”, cielaka i wiele drobiu.
 
Zanim przejdę do wspomnień swego okresu szkolnego – kilka ogólnych refleksji o położeniu wsi DAJNOWO, pobliskim terenie i cywilizacyjnym poziomie tego czasu. Teren Wileńszczyzny – ogólnie biorąc – był równinny i porośnięty lasami (w ponad 50%) ze znacznym obszarem bagnistych, zakrzewionych łąk (tzw. rojsty). Od Wilna na południe (do Lidy i Nowogródka – przez Jaszuny, Soleczniki i Bieniakonie – 100km.) - prowadziła tylko jedna szosa wyłożona polnymi kamieniami. Pozostałe drogi między wsiami i gminami – to drogi polne, które można określić jako „jednopasmowe” do jazdy wozami na kołach z metalowymi obręczami. Tylko jedna pobliska droga – biegnąca od Ejszyszki do Wilna – była co prawda także polna, ale dwupasmowa i lepiej utrzymana, tzw. „gościniec”. Porównując to ze stanem obecnym – widoczny jest ogromny postęp. Szosa Wilno – Lida jest obecnie szeroką drogą asfaltową, podobnie jak w/w „gościniec” Ejszyszki – Wilno, droga Ejszyszki – Soleczniki i Dajnowo – Soleczniki. Zniknęły także w/w bagniste tereny, które zostały zmeliorowane i zamienione na pastwiska i łąki.
Kiedy odwiedziłem ostatni raz Dajnowę w 2006 r. (mając wówczas 80 lat) i usiadłem na opisanym już wyżej kamiennym głazie przed naszą stodołą uzmysłowiłem natychmiast ogromne różnice (we wszystkich dziedzinach życia i olbrzymi postęp cywilizacji, także na tym terenie.
Przypomniałem sobie jak na pobliskich bagnach (Rudnia i Dawciuny) Ojciec wykaszał latem trawę między krzewami i po wysuszeniu układał w duży stóg. Po siano z tego stogu jechało się saniami dopiero zimą, bowiem latem nie było możliwości wjazdu wozem. Obecnie są tam piękne łąki (po zmeliorowaniu). Na przebiegających w pobliżu asfaltowych drogach przejeżdżają samochody, które dość często skręcają także na dość liczne jeszcze polne drogi. Na polach pracują traktory, siewniki, kombajny. Prąd elektryczny dotarł już do wszystkich domów, częsta jest także łączność telefoniczna. A przecież pamiętam, że będąc już chyba uczniem – byłem zaskoczony i przestraszony, gdy nagle przez naszą wieś przejechało osobowe auto (odkryte – bez dachu). Później auta widziałem dopiero w Wilnie, gdy po śmierci Marszałka Piłsudskiego w 1935 r. ze szkolną wycieczką pojechaliśmy pociągiem ze Stasił do Wilna; była to także moja pierwsza podróż pociągiem (miałem wówczas już 8 lat). Także w tym okresie zobaczyłem na „niebie” przelatujący samolot. Ktoś mi powiedział, że to „aeroplan”, a najstarsi ludzie mówili, że to jakaś „nieczysta siła, diabeł”. Dopiero nauczycielka w szkole próbowała nam wyjaśnić, co to jest.
Rozmyślając na tym swoim „kamiennym głazie” - wracałem także do takich spraw jak rozrywki, radio, podstawowe środki komunikacji i transportu. W związku z brakiem prądu elektrycznego i łączności telefonicznej – w zasadzie nie mieliśmy także możliwości słuchania radia. Tylko u mego wujka Józefa Kisłowskiego – gajowego w Puszczy Rudnickiej (wieś Skierdziny) – był tzw. detektor, tj. mały aparacik na słuchawki, zasilany jakąś baterią (a może akumulatorem) – z anteną na wysokich słupach. Kiedy jeździliśmy „wgoście” do Skierdzin (8 km) – zawsze słuchałem tego słuchawkowego radia. Nieco później – a z pewnością w maju 1935 r. - nauczycielka (P. Zofia Daniłowicz) przyniosła z domu swój aparat radiowy (na akumulator) do szkoły w celu wysłuchania uroczystości z pogrzebu Marszałka Józefa Piłsudskiego. Chyba w następnym roku nauczycielka zamieszkała w naszym domu i wówczas, na jej prośbę, Ojciec zainstalował antenę radiową na wysokich słupach, z której korzystała nauczycielka. Nieco później także Ojciec kupił aparat radiowy oraz magnetofon. Były to 2 pierwsze aparaty radiowe w całej wsi. Natomiast pierwszy magnetofon z dużą tubą („gramofon”) kupił wcześniej nasz krewny – też Karol Tupko „Kruk”. 
Te cywilizacyjne nowości stanowiły w tym czasie dużą atrakcję nie tylko dla właścicieli, lecz także dla najbliższych krewnych i sąsiadów, szczególnie tych najmłodszych.
Nie mogę w tym miejscu pominąć rowerów. Ojciec kupił pierwszy rower we wsi – w tym czasie jak aparat radiowy i też za sugestią nauczycielki. Wówczas to także była „nowoczesność” dla nas.
No i kilka słów o kulturalnym życiu wsi. Młodzież często spotykała się w grupach sąsiedzkich i zabawiała się wspólnym śpiewaniem. Co kilka tygodni organizowano zabawy taneczne, przy czym „orkiestrę” stanowił mój stryjeczny brat Wacław Tupko, który grał na akordeonie nazywanym „harmoszką” (chyba jednak niewiele wspólnego ona miała z nowoczesnym akordeonem). Grał na przemian polkę, walca, oberka i chyba też tango. Wacław miał – za naszą wspólną miedzą – małe gospodarstwo rolne, ale głównym jego zajęciem było kowalstwo. Wybudował kuźnię i był jedynym kowalem we wsi Dajnowo i dla najbliższych miejscowości. A był to wówczas b.ważny zakład rzemieślniczy – wykonywanie podków i podkuwanie koni, naprawa pługów, wykonywanie lemieszy do pługów i ich ostrzenie, wykonywanie obręczy do kół, oraz wielu różnych narzędzi i przedmiotów domowych.
W tym miejscu wypada wspomnieć, że młodszy (przyrodni) brat Wacława – Jan Tupko – repatriował się z rodziną w 1957 r. do Jastrowia (zmarł w listopadzie 2008, a jego małżonka Maria w styczniu 2016). Mieszkają tam nadal z rodzinami jego 2 córki (Helena i Krystyna), zaś trzecia córka Danuta mieszka w Pile. Najmłodszy brat Wacława (także przyrodni) – Witold (mój rówieśnik) mieszka z rodziną (córka Tania i syn Sierioża) w Solecznikach, gdzie zamieszkuje także Jan Tupko, syn Antoniego Tupko (starszego brata Wacława), oraz córka Helena i syn Czesław z rodziną. Nie mogę pominąć także wnuczki Wacława Jolanty Tupko (obecnie Mazur- Tupko), prawnika po studiach na Uniwersytecie Gdańskim, mieszka obecnie z córkami w Wilnie. Utrzymujemy nadal kontakt z Jolą w Wilnie, Wiciem i Heleną w Solecznikach, oraz Heleną i Krystyną w Jastrowiu, a także Danką w Pile. 
Wracając do młodzieżowych potańcówek zwanych tam często „wieczorynkami”, warto podkreślić, że odbywały się one w sposób spokojny i kulturalny. Jednak zdarzały się dość wyjątkowo bójki i pobicia, szczególnie gdy w zabawie uczestniczyła młodzież z sąsiednich miejscowości i uraczono się zbyt dużą ilością alkoholu (przeważnie „samodziałowym” bimbrem, który był nagminnie „pędzony”).
Ze spraw obyczajowych należy wspomnieć o tradycji zbiorowego śpiewu, który towarzyszył nie tylko spotkaniom młodzieżowym, ale także pracy kobiet np. przy żniwach organizowanych często w grupach, oraz przy okazyjnych spotkaniach świątecznych z krewnymi i znajomymi.
Wymieniam tu często Soleczniki (8 km od Dajnowa) jako najbliższe miasteczko, będące miejscem urodzenia Mamy i siedzibą kościoła parafialnego. Była tam apteka, sklep z artykułami różnymi, raz w tygodniu odbywały się targi zwierzętami i artykułami rolnymi. 
Mieszkał tu felczer (Hryniewicz) i przyjmował chorych. Miasteczko to nosiło w tym czasie nazwę „Wielkie Soleczniki” i należało (podobnie jak moja wieś Dajnowo) do gminy, która miała siedzibę w „Małych Solecznikach”, tj. we wsi położonej w połowie szosy „wileńskiej” między W.Solecznikami, a Jaszczunami (po 7 km do tych miejscowości). Jaszuny były miasteczkiem położonym ok. 25 km od Wilna, w historii literatury wymieniane jest jako miejsce, które - jako mieszkający wówczas w Wilnie młodzieniec - dość często odwiedzał Juliusz Słowacki, w okresie nieodwzajemnionej miłości do Ludwiki Śniadeckiej (mieszkała w pałacu Balińskich w Jaszunach). Obecnie nazwy w/w miejscowości to: Jaszunai, Šalčininkielai (Małe Soleczniki), oraz „Šalčininkai” (Wielkie Soleczniki). Pisząc tu wielokrotnie o Solecznikach odnoszę się oczywiście do „Wielkich Solecznik” ( Šalčininkai), które obecnie są siedzibą powiatu, tj. miastem powiatowym, graniczącym od południowej strony bezpośrednio z Białorusią. Granicznym miasteczkiem po stronie białoruskiej są Bieniakowie (8 km od Solecznik). Wymieniam tą miejscowość, bowiem obok miejscowego kościoła pochowana została opiewana wielokrotnie przez A. Mickiewicza jego wielka miłość Maryla z Wereszczaków Hrabina Putkamerowa, której mąż był właścicielem dużego majątku w pobliskich Bolcienikach. Pod jej nagrobkiem bardzo często leżą świeże kwiaty. Wspomnieć też trzeba o przycmentarnej kaplicy w Solecznikach – bowiem zdaniem znawców literatury – to tam właśnie Adam Mickiewicz zlokalizował akcję II części „Dziadów”. Obecnie w miejscu tej kaplicy wybudowano kościół parafialny, bowiem poprzedni kościół został spalony w czasie II wojny światowej. Na tym cmentarzu – zaraz obok kościoła – pochowani zostali: moja babcia Anna (1943r.), dziadek Wincenty (1947 r.), stryj Józef, stryjeczni bracia Wacław i Antoni, rodzice mojej Mamy: Grzegorz Werkun (1939 r.), Anna Werkun (1931 r.), oraz siostry Mamy: Janina Tupko (żona Antoniego Tupko) i Anna Wasiukiewicz (będąca również moją chrzestną mamą – zmarła w 1989 r.).
W związku ze spaleniem kościoła w centrum m. Soleczniki – głównym zabytkiem architektonicznym miasta pozostaje obecnie pałac Wagnera, majętnego właściciela (do 1939 r.) rozległych dóbr ziemskich, a także gorzelni i tartaku.
Skoro mowa o kościele, nie mogę pominąć wspaniałego ks. Buraka, wówczas już dla mnie „staruszka”, który był bardzo związany z parafianami i lubiany przez nich. Po głównej mszy świętej, tzw. „sumie” w niedzielę wychodził na główny plac przed kościołem (gdzie stały stragany z dewocjonaliami, zabawkami i słodyczami) i rozmawiał z parafianami.
W czasie jednego z moich wyjazdów do kościoła ksiądz Burak podszedł do mojego ojca (znał z imienia i nazwiska) i zapytał o moje imię i jak się uczę – ojciec oczywiście mnie pochwalił, a wówczas ksiądz Burak podszedł do pobliskiego straganu i kupił oraz podarował mi – chyba jedyną tego rodzaju „kupioną” zabawkę w moim dziecinnym życiu. A była to zabawka składająca się z 6 klocków w pudełku. Klocki były oklejone fragmentami pewnych obrazów i należało je tak ułożyć, aby kolejno uzyskać sześć pełnych obrazów. Była to dla mnie duża radość i świetna rozrywka – radziłem sobie z nią doskonale. 
Nie mogę tu pominąć także uroczystości komunijnej, do której (w 1935 lub 1936 r.) przygotowywała nas nauczycielka Zofia Daniłowicz i chyba tylko jeden raz zaprowadziła nas do kościoła na „próbne” spotkanie z udziałem księdza Buraka. Do komunii szliśmy (być może wieźli nas rodzice) w zwykłych, tzw. świątecznych (niedzielnych) ubraniach – wcześnie rano i to na czczo – bo w tym czasie komunii inaczej brać nie było wolno – a przed komunią czekała nas jeszcze spowiedź (co prawda b. krótka). Nic też dziwnego, że w czasie komunii zasłabłem i ojciec przyniósł zaraz z apteki krople walerianowe, abym mógł dokończyć udziału w komunijnej ceremonii.
Zupełnie podobny przypadek zdarzył mi się jeszcze raz w czasie niedzielnej „sumy”, pamiętam, że wówczas po zasłabnięciu ojciec zaprowadził mnie do apteki, gdzie podano mi krople walerianowe. 
W tym miejscu wypada wspomnieć także o religijności mieszkańców pobliskich okolic – w szczególności powiatów wileńskotrockiego i lidzkiego. Wszyscy uważali się za wyznawców wiary katolickiej, tj. „katolików”. Na tym terenie nie było cerkwi, ani „prawosławnych”. Jak już wspominałem -chrzty, śluby i pogrzeby, były celebrowane i rejestrowane w kościołach parafialnych, które w tym zakresie spełniały rolę obecnych urzędów stanu cywilnego.
Mieszkańcy „mojej” wsi – a także pobliskich miejscowości – należeli do kościoła parafialnego w Solecznikach i tam najczęściej udawali się na niedzielne nabożeństwa. W zbliżonej odległości (do 10 km.), znajdowały się także kościoły w Bieniakoniach i Butrymańcach, gdzie również dość często uczestniczono w świątecznych mszach. O religijności mieszkańców „mojej” wsi, może świadczyć także fakt corocznego odprawiania w jednym z gospodarstw, wieczornych „nabożeństw” majowych. Prowadził je przez wszystkie wieczory maja ten sam gospodarz (chyba nazywał się Frelich?) - czytając litanię i modlitwę do N.M.P., odmawiając co najmniej jedną „Koronkę Zdrowasiek” i intonując jedną z majowych pieśni. Frekwencja na tych „majówkach” zawsze była pełna – szczególnie młodzieży; ja zawsze w nich uczestniczyłem.
Nie mogę tu pominąć oczywistego faktu, że większość starszych mieszkańców naszej wsi – czyli rodziców i dziadków moich ówczesnych rówieśników . – nie umiała czytać, ani pisać. Moich Rodziców także zaliczam do „niepiśmiennych” - jakkolwiek Ojciec czasem coś „sylabizował” i umiał się podpisać. Pamiętam, że czasem w dzień świąteczny Ojciec zabierał mnie do Stryja Józefa, gdzie odczytywałem głośno fragmenty Pisma Świętego, wskazane przez Stryja.
Swoją pamięcią chcę także potwierdzić dość powszechną opinię o przysłowiowej wschodniej - w tym „wileńskiej” gościnności. Moi Rodzice nigdy nie „wypuścili” z domu wędrowca – który wstąpił po drodze, aby napić się wody lub mleka – zanim nie spożył podanego posiłku i nie nabrał sił na dalszą drogę. Zdarzały się także przypadki przyjmowania „na noc” takiego obcego wędrowca.

II. Szkoła Powszechna 1933 - 1939

Przechodząc do wspomnień „szkolnych” - należy rozdzielić okres podstawowy „przedwojenny” (od 1933 do 1939 r.), oraz gimnazjalny „wojenny” (od IX 1940 do XII 1944 r.). Do pierwszej klasy szkoły powszechnej (tak się wówczas nazywała szkoła podstawowa) zostałem przyjęty we wrześniu 1933 r. już po ukończeniu szóstego roku życia – mimo obowiązującego wówczas „siedmioletniego” okresu. Stało się to za zgodą ówczesnej nauczycielki pani Zofii Daniłowicz – na prośbę mego ojca Karola. Wynikało to także z faktu, że w tym właśnie roku szkolne zajęcia zostały zlokalizowane w jednym z pokoi domu mieszkalnego mego stryja Józefa Tupko – po sąsiedzku z naszym domem i gospodarstwem.
Zapamiętałem pierwszy dzień swojej „nauki”. W zeszycie „linijkowym” pani kazała wpisywać rząd prostych kresek między grubszymi linijkami. I tu już zaznaczyła się moja „indywidualność”. Otóż pomyślałem: jak można marnować tyle pozostałej przestrzeni między linijkami? - i „ciągnąłem” rzędy kresek przez całą kartkę od góry do dołu, lub na odwrót, starając się, żeby były one jak najbardziej proste. Dość szybko zauważyła to pani i chyba się uśmiała, a dla mnie była to pierwsza uwaga, jeśli nawet nie „nagana”. Za to później już wszystko w zakresie nauki szło gładko. 
Zajęcia w szkole odbywały się na dwie zmiany prowadzone przez jedną nauczycielkę. Na pierwszą zmianę chodziła klasa I i II, zaś na drugą klasy III i IV. W szkolnej izbie po jednej stronie siedzieli w ławkach uczniowie z tej samej klasy, a po przeciwnej z drugiej. Tym samym nauczycielka równocześnie prowadziła zajęcia z obu klasami. Tak było do września 1935 r., bowiem wówczas połączono z sąsiednią szkołą, gdzie nauczycielem był Bohdan Kuśnierz (pochodzący z Sandomierza), a szkołe zlokalizowano w dwóch sąsiednich gospodarstwach na skraju kolonijnych zabudowań Dajnowa (u P.P. Gigiewiczów i Iwaszków). W jednym budynku klasę I i II prowadziła na dwie zmiany Z. Daniłowicz, zaś w drugim - klasy III i IV, także na dwie zmiany - B. Kuśnierz.
Tak więc klasę I i II ukończyłem w szkole zaraz obok naszego domu, zaś klasy III i IV znacznie dalej (ponad 1 km). Wyposażenie klas szkolnych stanowiły ławki i tablica z kredą, oraz drewnianą linijką, która spełniała dodatkowo funkcję „karcącą”, bowiem od czasu do czasu „obwiniony” uczeń obrywał nią „po łapach”. Mnie się też dostało jeden tylko raz i to całkiem niesłusznie – od wspaniałego zresztą człowieka i nauczyciela – patrioty Bohdana Kuśnierza (zginął po wojnie na Syberii), z którego synem Jerzym i córką Danutą przyjaźniliśmy się nie tylko wówczas w szkole, ale także po wojnie (odwiedzałem ich po 1945 r. w Sandomierzu). Dlaczego dostałem po „łapach” niesłusznie ?. Otóż w okresie zimowym (w tych czasach od listopada do marca zawsze leżało dużo śniegu) – dochodząc do szkoły zostałem zaatakowany śnieżkami
przez bawiące się dzieci. Czułem się w „obowiązku” odpowiedzieć na to też śnieżkami i po chwili poczułem bardzo silne uderzenie (chyba kamieniem oblepionym śniegiem) w twarz, a zaraz potem zauważyłem krew w okolicy nosa. Przy rozpoczęciu lekcji nauczyciel zorientował się, że była to poważniejsza śnieżkowa bójka, a niektórzy uczniowie wskazali na mnie – jako „aktywistę” w tym zajściu. No i dostałem kilka razy po „łapie”.
Pominąłbym w ogóle w/w fragment wspomnień, gdyby nie jego dalsze następstwa. Otóż okazało się, że w wyniku tego uderzenia twardym przedmiotem, nastąpiło złamanie przegrody nosowej i zatkanie jednej strony przewodu nosowego, co znacznie ograniczyło i utrudniło oddychanie oraz spowodowało skrzywienie nosa – jest to widoczne do dnia dzisiejszego. Dopiero będąc w gimnazjum w Wilnie w 1941 r. lekarz szkolny stwierdził złamanie przegrody nosowej i skierował do szpitala na oddział laryngologiczny, gdzie usunięto wyłamana przegrodę umożliwiając mi bardziej normalne oddychanie.
Z tego samego okresu (klasa III lub IV) pamiętam przyjazd do szkoły aparatu projekcyjnego z niemym, czarno-białym filmem. Był to pierwszy film, który obejrzałem (treści nie pamiętam), następne filmy oglądałem dopiero uczęszczając do gimnazjum w Wilnie (od 1940 r.).
Nie mogę też pominąć wspomnianego już poprzednio wysłuchania w szkole przez radio uroczystości z pogrzebu Marszałka Józefa Piłsudskiego w maju 1935 r. W kilka tygodni później nauczycielka zorganizowała wyjazd pociągiem z pobliskiej stacji kolejowej Stasiły (5 km – obecnie Stasiłaj) do Wilna (40 km). To był mój pierwszy wyjazd do Wilna. Obiekty zapamiętane z tego okresu to: Ostra Brama z kaplicą i obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, oraz połączony z nią kościół Św. Teresy, w którym na bocznym filarze umieszczona była urna z sercem Marszałka Piłsudskiego, a obok stali na baczność dwaj żołnierze – jako warta honorowa. Odwiedziliśmy także cmentarz legionistów z okresu I wojny światowej – przed wejściem do głównej części cmentarza na Rosie. Nie było tam wówczas jeszcze mauzoleum Piłsudskiego „Matka i Serce Syna”. 
Większość dzieci w naszej wsi kończyło edukację na IV klasie. Jednak nauczycielka Zofia skierowała mnie na dalszą naukę. Do klasy V i VI w latach 1938 – 1939 chodziłem już do najbliższej szkoły pełno klasowej (od I do VI) we wsi Paskowszczyzna (4 km), położonej obok stacji kolejowej Stasiły. Była to znaczna uciążliwość, szczególnie w okresie zimowym, w związku z czym miałem czasem „przerwy” - usprawiedliwiane zresztą „z urzędu” przez kierownika szkoły.
Nie zachowały się moje świadectwa szkolne z tego okresu (jak też z gimnazjum w Wilnie – poza ostatnim zaświadczeniem z grudnia 1944). Mogę jednak z całą stanowczością zapewnić, że zawsze miałem dobre wyniki. Dużo czytałem, dodatkowo samodzielnie uczyłem się języka niemieckiego. W ramach zajęć – nazwijmy „pozalekcyjnych” - często czytałem przy dozorowaniu (pilnowaniu) krów i owiec na przydomowym pastwisku. No i za to nierzadko dosięgała mnie karcąca władza Ojca Karola, bowiem krowy i owce były na tyle inteligentne, że wiedziały kiedy mogą „zboczyć” na pobliskie pole i „skubnąć” trochę lepszego niż trawa „dania”, tj. żyta, jęczmienia, owsa, gryki, czy łodyg ziemniaczanych. Zaczytany „dozorca” stada często tego nie zauważył, ale Ojciec – tak. Efekt końcowy był taki, że obrywałem od ojca pasem i to często na goły tyłek, co gorzej – nie mogłem się nawet nikomu poskarżyć, bo przecież „bydło” weszło w pole i narobiło „szkody”. Zresztą nie było w tym czasie i w tym rejonie „instancji odwoławczej” w postaci kobiet – matek. Żony – podobnie jak dzieci – a może nawet jeszcze w większym stopniu – były powszechnie poddane władzy męża i musiały być mu posłuszne, co prawdopodobnie zamieszczano nawet w małżeńskiej przysiędze (nie sprawdzałem tego u księży). Z pewnością był to i jest często nadal pewien przeciek czy naleciałość z „muzułmanizmu”. A karcąca władza męża realizowana była wcale nie rzadko przez zwyczajne bicie żony pasem lub w inny sposób. Mógłbym być jeszcze w pełni wiarygodnym świadkiem w tym zakresie. Ale nie rozwijam i kończę ten temat, bowiem tego rodzaju poniżająca kobiety obyczajowość należy już w znacznej mierze do przeszłości – także na tym obszarze, który ja tu opisuję.
Gwoli sprawiedliwości jednak muszę wrócić do w/w „instancji odwoławczej”. Otóż dla nas dzieci była w postaci dziadka Wincentego i babci Anny – a szczególnie babci. Obroniła mnie wielokrotnie przed paskiem ojca, za co jej i teraz składam publiczne dzięki i często odmawiam „zdrowaśki” (za obojga).

III. Gimnazjum w Wilnie 1940 - 1944

Mój okres nauki w szkole średniej, tj. w gimnazjum w Wilnie – dość paradoksalnie – pokrywa się z okresem II wojny światowej.
Na dośc wyjątkowe skierowanie mnie do nauki w gimnazjum w Wilnie (najbliższe) złożyło się szereg okoliczności. W naszym domu zamieszkała nauczycielka P. Zofia i tym samym miała znaczny wpływ na rodziców w zakresie mojej dalszej edukacji. 
Po wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. P. Zofia przeniosła się co prawda do mieszkania mego stryja Józefa (gdzie do 1935 r. funkcjonowała szkoła). Do pokoju po niej w naszym mieszkaniu wprowadził się wymieniony już wyżej nauczyciel Bohdan Kuśnierz – który był zmuszony opuścić mieszkanie w pobliskim folwarku Bohumiliszki. Wynajął u nas pokój, w którym zamieszkał przez cały okres wojenny z małżonką Stefanią. Ich dzieci, z którymi się przyjaźniłem (Jurek i Danuta) nie zdążyły wrócić przed 1 września 1939 r. z wakacji od babci i dziadka w Sandomierzu i zostały tam na cały okres wojenny (a także po wojenny) i nigdy już nie zobaczyły swego taty Bohdana – tylko mama Stefania wiosną 1945 r. wróciła
do Sandomierza.
W roku 1940 rodzice uznali za konieczne przyjęcie do naszego mieszkania jeszcze jednego „lokatora”, który zamieszkał wspólnie z nami w jednym pokoju (dziadek z babcią spali w kuchni). Lokatorem tym był Giedymin Krukowski – nasz krewny z rodziny Tupków – Kruków, którzy jeszcze pod koniec IXX wieku kupili folwark w Ramaskowszczyźnie pod Oszmianą (obecnie Białoruś) i tam zarejestrowali się (zmienili nazwiska) na Kruk, a dalsi następcy zamienili to na Krukowscy i w ten sposób mamy obecnie krewnych Krukowskich w Wałczu i Jarotach pod Olsztynem.
Otóż Giedymin Krukowski urodził się już w Ramaskowszczyźnie. Ukończył szkołę średnią w Wilnie (prawdopodobnie ze specjalnością nauczycielską, bowiem przed wojną pracował jako nauczyciel w Łużkach (w północnej części Wileńszczyzny). W okresach wakacyjnych przechodził wojskowe przeszkolenie i został mianowany podporucznikiem W.P. Latem 1939 r. został powołany z rezerwy do wojska i wziął udział w walce obronnej we wrześniu 1939 r. Internowany na terenie obecnej Ukrainy w okolicach Lwowa przez wojska radzieckie – był konwojowany w grupie oficerów W.P. do jednego z obozów w kierunku wschodnim. Pewnego dnia - korzystając z porośniętego krzewami lasu - udało się mu oderwać od konwoju i mimo strzałów zbiec. Dotarł do Ramaskowszczyzny, gdzie uznano, że musi się ukrywać przed N.K.W.D., co było dość oczywiste, unikając prawdopodobnie Katynia.
I tak trafił do nas Giedymin Krukowski mój drogi, kochany „wujek”, któremu przede wszystkim zawdzięczam skierowanie
do gimnazjum w Wilnie, znalezienie mieszkania i wiele dalszych form pomocy. Mieszkał u nas chyba do końca 1940 r.
Po wojnie repatriował się do Wałcza, gdzie pracował jako v-dyrektor Spółdzielni Spożywców. Założył rodzinę, miał dwóch synów (starszego Ryszarda trzymałem do chrztu – niestety już nie żyje), młodszy syn Leszek jest właścicielem wytwórni soków i wód mineralnych „Victoria-Cymes”. Po Rysiu Krukowskim zostało dwóch synów (Piotr i Krzysztof) – jeden mieszka w Warszawie, drugi w Wałczu. Giedymin Krukowski zmarł w latach 70. Ilekroć jestem w Wałczu zawsze zapalam świecę na jego nagrobku, a także na nagrobku jego syna Rysia. Tyle niezbędnej dygresji co do osoby mego „wujka” Giedymina.
Po zajęciu w 1939 r. Łotwy, Estonii i Litwy przez wojska radzieckie i włączenia Wileńszczyzny (w większości) do litewskiej strefy okupacyjnej, podporządkowanej ZSRR. - z uwagi na to, że przeważającą część mieszkańców Wilna stanowili Polacy – zostało zachowanych część polskich szkół. Do jednej z tych szkół – gimnazjum przy ulicy Ostrobramskiej 29 (ok. 200 m. od strony Ostrej Bramy) – we wrześniu 1940 r. zapisał mnie wujek Giedymin. Mieszkanie załatwił u PT. Sucharzewskich, u których mieszkałem w I i II roku nauki (Warszawski Zaułek 4 – kilkaset metrów przed wejściem na cmentarz Rosa). Z ich synem Kazimierzem, moim rówieśnikiem byłem od stycznia 1945 r. w jednej drużynie w Oficerskiej Szkole Piechoty w Lublinie, a później w 57 p.p. w Kazuniu k. Modlina i w Suwałkach. Odszedł jako młodociany z wojska w 1946 r. gdy rodzice repatriowali się z córką Krystyną do Bolesławca Śląskiego. Z Kaziem utrzymuję dotychczas dość częsty kontakt bezpośredni.
Pierwszy rok gimnazjalny ukończyłem pomyślnie w języku polskim. Ale w następnym roku szkolnym w Wilnie polskie szkoły średnie zlikwidowano, bowiem w czerwcu 1941 r. Niemcy Hitlera zajęły także Litwę, a nowe władze „litewskie” uznały, że szkoły polskie podtrzymują „polskość” Wilna i trzeba temu przeciwdziałać między innymi w ten sposób. W miejsce mojego dotychczasowego gimnazjum polskiego (Ostrobramska 29) utworzono gimnazjum białoruskie, a dopiero kilka miesięcy później rosyjskie (z drugiej strony Ostrej Bramy”). Wujek Giedymin uznał słusznie, że mam kontynuować naukę w gimnazjum białoruskim (litewskiego nie znałem, a także cały czas ignorowałem). Zapisał mnie do tej szkoły, w której ukończyłem w kolejnych wojennych latach II, III i IV klasę gimnazjalną, uzyskując tym samym tzw. „małą maturę” (czerwiec 1944 r.).
Bez powodzenia usiłowałem przenieść się do gimnazjum rosyjskiego, czemu stanowczo sprzeciwiał się dyrektor szkoły białoruskiej.
Miałem nadal tą samą kwaterę na Warszawskim Zaułku 4. Dopiero w następnym roku wujek zmienił mi mieszkanie na ul. Listopadową, która rozdzielała cmentarze „starą” od „nowej” Rosy. Było to kilkaset metrów dalej, niż w poprzednim roku.
W czwartym roku mojej gimnazjalnej nauki zamieszkiwałem u P.P. Matwiejew przy ulicy Piłsudskiego 28 (obecnie Algirdo). Raz w tygodniu wyjeżdżałem do domu, przeważnie dopiero w soboty, pociągiem, a wracałem w niedzielę wieczorem, najczęściej obładowany prowiantem na cały tydzień (w tym często chlebem – nie zawsze starczało chleba „na kartki”). Jak już wspominałem moją stacją kolejową były Stasiły (obecnie Stasiłai – końcowa stacja na linii Wilno – Lida – Nowogródek – Baranowicze – Lwów). Zakup biletów i wyjazdy pociągiem były możliwe na podstawie legitymacji szkolnej, a w pewnych okresach wymagano też specjalnych przepustek wydawanych przez urząd „Gestapo” przy ulicy Mickiewicza („Giedymino” - opodal katedry). Zajęcia w gimnazjum prowadzone w języku białoruskim nie były dla mnie uciążliwe, bowiem w ogromnej większości pokrywał się on ze słownictwem tzw. języka „prostego” używanego powszechnie na wsiach w tej części Wileńszczyzny. Wyniki roczne i końcowy wynik po IV klasie gimnazjalnej miałem bardzo dobre, za wyjątkiem oceny z języka litewskiego („dobry” - mimo wyraźnego ignorowania tego języka i to nie tylko przeze mnie). Ta ogólna niechęć do litewskiego i Litwinów została moim zdaniem wywołana ich zdecydowanym sprzeciwem wobec starań Piłsudskiego o powrót do Unii Polsko – Litewskiej.
Zaraz po zakończeniu IV roku gimnazjalnego w lipcu 1944 r. Wileńskie Oddziały Armii Krajowej zajęły znaczną część Wilna
odbierając ją Niemcom. Jednak posuwający się szybko wschodni front Armii Czerwonej zmusił oddziały A.K. do koncentracji w rejonie Miednik. Następnie podstępnie aresztowano grupę dowódczą zaproszoną do Wilna na „rozmowy”, rozbrojono i internowano zgrupowane oddziały A.K. w Miednikach, a w konsekwencji wywieziono w głąb ZSRR.
W tym miejscu wypada mi wspomnieć o udziale w działalności konspiracyjnej w ramach Armii Krajowej nauczyciela Bohdana Kuśnierza, oraz moich krewnych: „wujka” Giedymina, starszego brata Józefa oraz zamieszkałych wówczas w Lidzie Zygmunta i Ryszarda Werkun, synów mego wujka Jana Werkun, wieloletniego pracownika PKP (dyżurny ruchu, naczelnik stacji, dyspozytor ruchu). W związku z nawiązaniem kontaktu z organizatorami A.K. na swoim poprzednim miejscu pracy, wujek Giedymin w 1943 r. opuścił nasz dom i wyjechał. Nigdy później nie opowiadał (ze zrozumiałych względów) o formach swego udziału w A.K. Uniknął ponownego internowania przez N.K.W.D. (w 1944, bądź 1945 r.), bowiem bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych, wyjechał do Polski i zamieszkał w Wałczu, o czym już wyżej pisałem.
Natomiast nauczyciel Bohdan Kuśnierz założył w Dajnowie tzw. placówkę miejscową (terenową) A.K. angażując w sposób
konspiracyjny osoby chętne, udzielają niezbędnego instruktarzu, odbierając przysięgę z nadaniem pseudonimu oraz organizując niekiedy nocne „wypady” mające na celu np. zaminowanie torów kolejowych przed niemieckimi transportami wojskowymi, mostów i innych obiektów „wojskowych”. Mój brat Józef został członkiem tej placówki A.K. i brał udział w kilku takich „wypadach”. Również ja zostałem „wcielony” na członka A.K. (mając wówczas 14 lub 15 lat), nauczyciel Bohdan odebrał przysięgę i zaaprobował pseudonim „Świerk”. Traktowałem to jednak później tylko jako pewną nie mającą znaczenia formalność, bowiem przebywając przeważnie w Wilnie , nie uczestniczyłem w żadnej działalności miejscowej placówki A.K. Jedynie w lipcu 1944 r. w czasie wakacji, przed wkroczeniem jednostek Armii Czerwonej na ten teren, nauczyciel Bohdan wysłał mnie do Solecznik celem zorientowania się, jak daleko są frontowe oddziały tej armii. Moja informacja była negatywna (nic nikt jeszcze nie wiedział) i nie miała żadnego znaczenia, w związku z czym nigdy poważnie nie traktowałem swego udziału w A.K. i nie „chwaliłem się” tym udziałem zarówno „oficjalnie” jak też „nieoficjalnie”.
Natomiast wojskowe oddziały radzieckie – po zajęciu Wilna, rozbrojeniu i internowaniu partyzanckich oddziałów A.K. dość szybko zorientowały się co do roli nauczyciela Bohdana, jako kierownika terenowej placówki. Pamiętam, że oficerowie (być może z N.K.W.D) – chyba w sierpniu 1944 r. - kilkakrotnie przyjeżdżali do niego na rozmowy, chcąc widocznie uzyskać jak najwięcej informacji na temat działalności tej placówki. Z tego co do mnie docierało ze strony nauczyciela Bohdana – to jego stanowisko – prezentowane zresztą przez wszystkich członków A.K. na terenie Wileńsko-Nowogródzkim, że ziemie te powinny wrócić do Państwa Polskiego (po zakończeniu wojny). To stanowisko prezentował także wobec władz radzieckich, jednak mimo to, nie został uwięziony po pierwszych rozmowach, lecz dopiero po kilku miesiącach (na początku 1945 r.) został aresztowany i wywieziony do syberyjskich łagrów, skąd rodzina nigdy nie uzyskała żadnej wiadomości o nim.
Mój brat Józef – w obawie przed aresztowaniem przez N.K.W.D. - na początku 1945 r. wyjechał do rodziny wujka Jana Werkuna w Lidzie. Wiedział, że wujek zmierza do szybkiej repatriacji do Polski, po ustaniu działań wojennych, szczególnie gdy w końcu 1944, lub na początku 1945 r. - w Surkontach pod Lidą – zginął w walce z oddziałem N.K.WD. Jego starszy syn Zygmunt (ur. w 1924 r.). Wujek obawiał się także aresztowania jego młodszego syna Ryszarda (ur. w 1928 r.), który jako młodociany brał także czynny udział w działaniach A.K. W tej sytuacji wujek Jan Werkun „wciągnął” mego brata Józefa – jako członka rodziny – na listę repatriacyjną i w lipcu 1945 r. przyjechali do Barwic, gdzie brat rozpoczął pracę na kolei, a wujek został naczelnikiem stacji P.K.P. i po kilku miesiącach przeniesiony do Białogardu, na kontrolera (rewidenta) ruchu pociągów. Niestety – w końcu 1946 zmarł w wieku 44 lat wskutek zwykłego przeziębienia i stanu zapalnego opon mózgowych, oraz braku niezbędnej penicyliny. Jego nagrobek na starym (przyszpitalnym) cmentarzu w Białogardzie pozostaje od wielu już lat,pod moją stałą opieką (wujek Jan Werkun był także moim chrzestnym ojcem).
Syn Ryszard ukończył Liceum Ogólnokształcące w Białogardzie, a następnie inżynierskie studia w Politechnice Gdańskiej, zamieszkał w tym czasie w Gdańsku z Mamą Marią, z którą po studiach przeprowadił się do Wrocławia. Ostatnio pracował do 1991 r. jako dyrektor Zakładu Niskich Temperatur P.A.N. Zmarł w lipcu 2008 r. , żegnany na cmentarzu jako zasłużony członek – weteran Armii Krajowej. Moja małżonka i ja utrzymujemy nadal dość częste kontakty z Jego małżonką Anną, oraz córką Joanną (lekarzem specjalistą onkologiem).
Zanim przejdę do następnego okresu, wypada przypomnieć jeszcze pewne wydarzenie z 22 czerwca 1941 r. tj. dnia napaści wojsk Wermachtu na ZSRR.
W tym dniu obserwowaliśmy jak na kilkaset metrów od granicy naszego gospodarstwa, na pole sąsiada, spadł samolot wojskowy. Gdy tam pobiegliśmy, okazało się, że był to radziecki samolot myśliwski, uszkodzony przez niemiecką artylerię. Pilot tego samolotu był ranny i nie mógł samodzielnie się wydostać. Jeden z sąsiadów niezwłocznie udał się do pobliskiego garnizonu Armii Czerwonej (kilka kilometrów), skąd przyjechał oficer tej armii i zabrał rannego. Po kilku dniach było wiadomym, że cały teren Litwy, Wileńszczyzny, Nowogródczyzny i Białorusi został zajęty przez Niemców, a uszkodzonym samolotem nikt się nie zajął. W tym stanie zajęli się nim okoliczni mieszkańcy, zabierając najpierw różne drobne przedmioty i części, a po kilku tygodniach przystąpili do „rozbierania” aluminiowych blach, oraz silników (w okresie wiosennych prac polowych wiosną 1942 r. nie było już nawet śladów po samolocie).
Z bratem Józefem uznaliśmy także za potrzebne wykorzystanie tego wydarzenia. Zabraliśmy z samolotu najpierw typowy radziecki karabin maszynowy, z tarczą nabojową (r.k.m.) z nabojami, a następnie prądnicę oraz śmigło z silnika. Uznaliśmy te przedmioty za najbardziej potrzebne, nie przewidując, że przysporzą nam później wiele kłopotów, a nawet zagrożeń. R.K.M. musieliśmy rozebrać i oczyścić (zabrudzony ziemią przy upadku samolotu). Udało się nam go prawidłowo złożyć i aby to sprawdzić, poszliśmy nocą do pobliskiego lasu, załadowaliśmy i puściliśmy serię strzałów, co nas wówczas uradowało, bo przecież nigdy z żadną bronią nie mieliśmy do czynienia. Ukryliśmy r.k.m. gdzieś w stodole. Sąsiedzi się jednak chyba domyślali, kto jest w posiadaniu tej broni, bowiem gdy w roku 1942 lub 1943 w pobliskiej puszczy Rudnickiej powstał partyzancki oddział Armii Czerwonej – partyzanci przyszli nocą i domagali się wydania r.k.m. Ojciec mówił (być może zgodnie z prawdą), że nic nie wie, został wówczas pobity przez tych partyzantów. R.k.m. pozostał, ale brat Józef w porozumieniu z nauczycielem Kuśnierzem przekazał go przy najbliższej okazji oddziałowi A.K. Ten sam oddział partyzancki dał się we znaki moim rodzicom także zabierając (rekwirując) między innymi krowę i wieprza do uboju. W obu tych przypadkach nie było mnie w domu, przebywałem w gimnazjum w Wilnie.
W odniesieniu do prądnicy, naszym planem było uruchomienie jej w celu wytworzenia prądu do oświetlenia mieszkania. Plan ten był wysoce naiwny, o czym przekonał mnie specjalista elektryk, gdy zawiozłem do Wilna i pokazałem mu tą prądnicę. Po „instruktażowej” rozmowie zostawiłem elektrykowi prądnicę – chyba dostałem za nią jakieś grosze.
 
Z wojennych zdarzeń tego okresu pamiętam kilka bombardowań Wilna przez samoloty radzieckie, a być może Wielkiej Brytanii. Jedna z bomb spadła zupełnie blisko mojego gimnazjum. 
W pamięci pozostaje wciąż widok utworzonego przez Niemców (1942 – 1943) w środku miasta żydowskiego, zamkniętego getta, z którego codziennie wyprowadzano Żydów zarówno do pracy jak też do lasu na zachodnim przedmieściu Wilna (Ponary), skąd bardzo często było słychać serie strzałów karabinowych. Rozstrzelano tam ok. 80 tys. Żydów i 20 tys. Polaków.

IV. Pożegnanie rodzinnej ziemi i Wilna – I/45

Przedstawienie mego następnego „wojskowego” etapu, wypada zacząć od jesieni 1944 r.
W pierwszych dniach września tego roku, udałem się do swego dotychczasowego gimnazjum w Wilnie, gdzie z radością stwierdziłem, że nie ma tam już białoruskiego gimnazjum, lecz zostało przywrócone polskie gimnazjum nr 3, w którym ukończyłem I klasę w 1941 r. Po zgłoszeniu się w sekretariacie zostałem niezwłocznie wciągnięty na listę do I klasy licealnej, określanej wówczas jako klasa VII.
Zamieszkałem nadal u znajomej rodziny P.P. Matwiejew (krewni naszych sąsiadów z Dajnowy). Szkoła udzielała pomocy w nadrobieniu wiadomości z literatury polskiej – w tym zakresie zresztą i w poprzednich latach byłem zaopatrzony w odpowiednie podręczniki i doraźnie chodziłem z Kaziem Sucharzewskim na „utajnione” prywatne lekcje jęz. polskiego i historii. 
Jednakże po niespełna miesiącu rozpoczęły się dość systematyczne „ubytki” kolegów, którzy byli aresztowani i wywiezieni przez N.K.W.D. pod zarzutem udziału w działalności konspiracyjnej (najczęściej w A.K.). W tej sytuacji szybko pojawiło się „hasło”, aby zgłaszać się ochotniczo do Ludowego Wojska Polskiego, poprzez miejscowy Komitet Związku Patriotów Polskich Wandy Wasilewskiej (ulica Zygmuntowska nad Wilią). W porozumieniu z Kaziem, wspólnie podjęliśmy pozytywną decyzję w tym przedmiocie i zgłosiliśmy się do w/w Komitetu. Po rozmowie i krótkim badaniu lekarskim (raczej „na oko”), zostaliśmy przyjęci i wpisani na listę ochotników do L.W.P., co oznaczało najpierw wyjazd grupowy z Wilna do Polski w jej nowych granicach i z nowymi władzami (od lipca 1944). 
Po kilku dniach otrzymaliśmy pisemną informację, że mamy stawić się do odjazdu na stacji kolejowej w Wilnie wieczorem w dniu 9 stycznia 1945 r. (określono dokładnie godzinę).
Do gimnazjum na zajęcia uczęszczałem do ostatniego dnia, w którym też pobrałem zaświadczenie o tym okresie mojej nauki (z wysoce pozytywną oceną). Zaświadczenie to przyczyniło się - jeszcze w tym samym miesiącu - do skierowania mnie do Oficerskiej Szkoły Piechoty nr 2 w Lublinie, a jeden rok później - do przyjęcia w liceum Ogólnokształcącym dla dorosłych we Włodawie, które ukończyłem egzaminem maturalnym w czerwcu 1947 r.
Przygotowując się do „wojska”, żegnałem się z rodzinną Dajnową, Solecznikami i Wilnem. Do tych miejsc wróciłem na kilkanaście dni po 11 latach (w roku 1956), a później co kilka lat na kilka dni – ostatni raz byłem tam 10 lat temu (2006 r.).
Wyjeżdżając z domu, zostawiłem tam jeszcze swoich Rodziców, oraz dziadka Wincentego (zmarł w 1947 r., babcia Anna w 1943 r.), brat Józef był już wówczas w Lidzie u wujka Jana Werkuna, szykując się do repatriacji. O dalszych losach swoich rodziców i najbliższych krewnych (m.in. stryja Józefa Tupko oraz jego synów Jana i Witolda) dowiedziałem się dopiero latem 1945 r. gdy udało mi się uzyskać krótką przepustkę z wojska i wyjechać do Barwic (pow. Szczecinek), gdzie brat repatriował się i zamieszkał z wujostwem z Lidy.
Żegnając Wilno nie mogę pominąć miejsc, które jeszcze wówczas odwiedziłem i które były stałymi obiektami moich zainteresowań (a nawet podziwu) w okresie mojej nauki w tym mieście, a także później w okresie mych krótkich powrotów do Wilna. Na pierwszym miejscu jest „Ostra Brama”, tj. kaplica zbudowana w obronnym murze miasta nad bramą miejską (z południowej, kolejowej strony). W kaplicy główne miejsce zajmuje cudowny obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej z charakterystycznym „Półksiężycem”. Dookoła obrazu zamieszczono wiele tzw. „vot” dziękczynnych. Pomieszczenie kaplicy jest małe, w związku z czym wiele osób modli się, klęcząc na dole na ulicy, z której obraz jest dobrze widoczny. Ulica jest zamknięta dla pojazdów. Do kaplicy prowadzą schody łączące ją z kościołem Św. Teresy, do którego najczęściej uczęszczałem na świąteczne nabożeństwa i przy okazji częstych modlitw w kaplicy. Kolejno trzeba wymienić plac katedralny z Katedrą i „dzwonnicą”, oraz położoną obok Górą Zamkową z basztą i ruinami zamku. Od katedry w kierunku zachodnim prowadzi główna reprezentacyjna  ulica „przedwojennego” Wilna, tj. ulica Mickiewicza (obecnie Giedymino). Poza tą ulicą, ważną arterią była ulica Wileńska z kościołem Św. Katarzyny i pomnikiem Stanisława Moniuszki, a także ulica Zamkowa i Wielka z ratuszem (obecnie ul. Piles i Didżoi). Wielce ważnym zabytkiem Wilna jest cmentarz na Rosie. Znajdują się tam groby wielu znanych osób, np. Władysława Syrokomli, ojca Juliusza Słowackiego (Euzebiusz), Joachima Lelewela, pierwszej żony Józefa Piłsudskiego i jego brata. Przed głównym wejściem rzędy nagrobków legionistów – w środku Mauzoleum Piłsudskiego: „Matka i Serce Syna”.
Wymienić należy zabytkowe obiekty Uniwersytetu Stefana Batorego z włączonym do nich kościołem Św. Jana, w którym organistą był Stanisław Moniuszko (był także dyrygentem w Teatrze Wileńskim).
W Wilnie znajduje się około 30 kościołów ( w tym kilka cerkwi) o charakterze zabytków. Wymienię tu kilka najbardziej reprezentacyjnych: Kościół Św. Piotra i Pawła na Antokolu, uznany za najpiękniejszy w Wilnie, kościół gotycki Św. Anny, o którym rzekomo Napoleon powiedział, że gdyby mógł „to na dłoni przeniósłby go do Paryża”, co mówi także o małych rozmiarach tej świątyni, katedra Św. Stanisława, kościoły: Bernardynów, Św. Kazimierza, Franciszkański, Dominikański, Wszystkich Świętych oraz cerkwie Św. Ducha i Św. Trójcy (obie położone obok Ostrej Bramy).
Przy ostatniej z w/w cerkwi w zabudowaniach po Klasztorze Bazyliańskim – zachowana została jako zabytek, tzw. „Cela Konrada”, gdzie więziony był Adam Mickiewicz, po którym poza tym jest kilka innych pamiątkowych miejsc, a przede wszystkim muzeum Jego Imienia w mieszkaniu, w którym przebywał chyba najdłużej, przy ul. Bernardyńskiej 11 (obecnie Bernardino). 
Nie mogę w ramach wspomnień wymienić wielu dalszych zabytkowych obiektów, nawet tylko w ramach Starego Miasta.
Na bliższe przedstawienie zasługiwaliby także poza wymienionymi tu A. Mickiewiczem, J. Słowackim, J. Lelewelem, St. Moniuszko i Wł. Syrokomlą – wiele innych zasłużonych osób, np. Józef Ignacy Kraszewski, Jak Kazimierz Wilczyński (wydawca Albumu Wileńskiego), Ferdynand Ruszczyc (malarz).
Wilno (Vilnius) – po powrocie do Litwy, w wyniku II wojny światowej – stało się stolicą Litwy, a tym samym rozrosło się o kilka dużych i pięknych dzielnic. Widoczna jest także duża dbałość o Starówkę. Obecnie jest miastem pól milionowym (do 1939 r. ok. 250 tys. mieszkańców).
Opuszczałem Wilno z żalem, ale też z nadzieją, iż tu wrócę. Dziś mogę powiedzieć, że nadzieja ta została spełniona tylko w niewielkim zakresie – bowiem w ramach Unii Europejskiej możemy w każdym czasie odwiedzać Litwę i Wilno, a nawet wyjeżdżać tam na dłuższe okresy.
W tym miejscu pozwalam sobie na pewną dygresję. 
Na podstawie moich „powojennych” odwiedzin Wilna, Solecznik, Dajnowy i okolic – odczytuję wyraźną niechęć litewskich władz do zamieszkałej tu narodowości polskiej (posługującej się językiem polskim). W/g oficjalnych statystyk jest to łącznie ok. 250 tys. mieszkańców: w Wilnie – ok.100 tys., w rejonie Wileńskim – ponad 50 tys. i Solecznickim – ponad 30 tys. Mimo przystąpienia Litwy do Unii Europejskiej (2004 r.) - w dalszym ciągu obowiązuje zakaz umieszczania „polskich” nazw miejscowości i ulic, co mogłoby się odnosić także do ulic wileńskiej „Starówki”. Nadal nie wprowadzono pełnej możliwości posługiwania się polskim brzmieniem i pisownią imion i nazwisk. Razi mnie brak objaśnień w języku polskim obok wystawianych eksponatów – w muzeach i galeriach (są natomiast napisy po angielsku, rosyjsku, niemiecku). Postulaty Polaków w tym zakresie wciąż są ignorowane – a to wyraźnie sprzeciwia się podstawowym zasadom traktatu Unii Europejskiej.
Nie możemy uznać za usprawiedliwiony, poglądu Strony Litewskiej, że Ich postawa „zapobiega” ponownej „repolonizacji” Litwy – co miało rzekomo miejsce za czasów Unii Polsko-Litewskiej. Działacze litewscy często posługują się argumentem, że przebywający tu od wielu pokoleń mieszkańcy tych ziem – są Litwinami, mimo posługiwania się językiem polskim i powoływania się na polską narodowość. Konsekwencją takiego stanowiska jest dążenie do „depolonizacji” i przywrócenia pełnego uznania „liewskiej” przynależności narodowej. Dla „Polonii” mieszkającej na Litwie – szczególnie licznej w samym Wilnie i pobliskich rejonach – wyrażone wyżej poglądy i działania litewskich władz – muszą wywoływać sprzeciw i odpowiednie reakcje – popierane przez oficjalne władze Państwa Polskiego. Dotychczasowe osiągnięcia w tym zakresie są dość ograniczone, jednak konsekwencja działań stwarza pewną podstawę do spełnienia optymistycznych oczekiwań litewskiej „Polonii”.

V. Służba wojenno – wojskowa 1945 - 1948

Wieczorem, w dniu 9 stycznia 1945 r. całą grupę młodzieży ochotniczej zgłoszonej do Ludowego Wojska Polskiego „załadowano” do towarowego wagonu kolejowego. W grupie tej byłem ja oraz mój kolega Kazimierz Sucharzewski, który stał się tym samym moim „Towarzyszem Broni” (ponad 1 rok). Jechaliśmy bez bagażu, będąc ubrani w zwykłą, ciepłą odzież zimową i zaopatrzeni w „prowiant” na drogę. W niezbyt odległym Białymstoku (ponad 200 km) wysadzono nas dopiero w godzinach południowych następnego dnia i zaprowadzono do podmiejskiego lasu, w którym znajdowały się prowizoryczne baraki drewno-ziemne, zaopatrzone w prycze oraz metalowe piecyki opalane drzewem. Warunki sanitarne były bardzo trudne, po wodę można było sięgać w pobliskiej studni. Jak się później dowiedzieliśmy – był to teren 4 Zapasowego Pułku Piechoty, którego zadaniem było podstawowe przeszkolenie żolnierzy, przed skierowaniem do działań frontowych. W szkoleniu tym uczestniczyłem zaledwie kilka dni, bowiem ze Szkoły Oficerów Piechoty nr 2 w Lublinie, przyjechało kilku oficerów prowadzących nabór na kolejny „turnus” szkoleniowy (od 1.02.1945 r.). Zostałem wezwany na rozmowę i po okazaniu szkolnego zaświadczenia z III Gimnazjum Polskiego w Wilnie, oraz po krótkim „egzaminie” ze znajomości polskiej literatury – zostałem zakwalifikowany na „podchorążego” w Szkole Oficerskiej Piechoty nr 2 w Lublinie. Podobnie skierowany został tam Kazio Sucharzewski. Do Lublina jechaliśmy wagonem towarowym – zaopatrzeni
na drogę jedynie w suchy prowiant. A podróż trwała b.długo, bo kilka dni, mimo niewielkiej odległości (ponad 300 km), w związku z czym na długich stacyjnych postojach mogliśmy pobierać gorącą wodę do picia (tzw. „kipiatok”). Po kilku dniach wysadzono nas w Lublinie i przemaszerowaliśmy przez cały Lublin (nie był zniszczony wojną)do koszar po zachodniej, „warszawskiej” stronie Lublina – przy Alejach Racławickich i szosie Kraśnickiej. 
W ciągu kilku dni nastąpił rozdział podchorążych na poszczególne bataliony, kompanie, plutony i drużyny. Zostaliśmy ostrzyżeni, ogoleni, umundurowani i zaopatrzeni w niezbędne artykuły (koce i bielizna pościelowa, ręczniki, mydło itp.) Swoją „cywilną” odzież zdaliśmy w workach do magazynu – ja już nigdy jej nie odzyskałem. Przez pierwsze tygodnie urządzaliśmy też pomieszczenia mieszkalne w koszarowym, murowanym baraku, w którym zakwaterowano naszą kompanię (nr 4). Montowaliśmy tam prycze i łóżka, było ciasno – początkowe kilka tygodni spaliśmy z Kaziem Sucharzewskim w jednym wąskim łóżku (i to na „piętrze”), dopiero po pewnym czasie otrzymaliśmy osobne miejsca do spania. Szybko też nastąpiła poprawa sanitarnych zabiegów.
Pojawiające się na początku wszy – zostały zlikwidowane przez cotygodniowe kąpiele w pobliskiej łaźni garnizonowej, wymianę bielizny osobistej i pościelowej oraz systematyczne strzyżenie włosów. Po kilku tygodniach wyraźnie odczuliśmy poprawę warunków w tym zakresie.
W zakresie wyżywienia – przez cały czas pobytu w szkole – ocenialiśmy je jako dobre, jakkolwiek nie było urozmaicone (np. na obiady były b.często - zamiast ziemniaków i mięsa - kasza jęczmienna oraz śledzie). Ogólnie rzecz biorąc - jak na ten wojenny okres – warunki bytowe w Szkole Oficerskiej były w pełni zadowalające.
Przez trzymiesięczny okres szkoleniowy (luty, marzec i kwiecień 1945 r.) trwały intensywne zajęcia szkoleniowe - musztra, strzelanie, nauka o broni i jej obsługa, terenowe wypady taktyczne (atak, obrona), zajęcia saperskie, terenoznawstwo, służba wartownicza, opanowanie zasad regulaminów służby wewnętrznej, itp. Pamiętam, że zawsze miałem b.dobre wyniki „strzeleckie”.
Strzelnica znajdowała się niedaleko w dzielnicy Czechów. Tam też odbywały się zajęcia terenowe, a znaczna ich część także na polach wzdłuż szosy Kraśnickiej. Obecnie obie te dzielnice są w pełni zabudowane. W swoim notatniku odnalazłem datę przysięgi wojskowej – 8.04.1945 r. Ponowiłem tą przysięgę – już jako oficer we Włodawie w dniu 17.12.1947 r. 
Ten „szkoleniowy” okres minął bardzo szybko. W pierwszych dniach maja 1945 r. rozpoczęły się kilkudniowe egzaminy, których wynik był pozytywny dla wszystkich podchorążych. Kazio Sucharzewski i ja wypadliśmy dobrze. W sztabie szkoły
przygotowywano, oprócz oficerskich nominacji, także skierowanie do jednostek frontowych. Skierowania te nie zostały już na nasze szczęście wykorzystane, lecz zastąpione delegowaniem do normalnej służby poza frontowej. Nastąpiło to w wyniku formalnego zakończenia działań wojennych 9 maja 1945 r. W dniu ogłoszenia tego aktu na placu głównym szkoły odbyła się zbiórka wszystkich oddziałów z apelem i salwami honorowymi. Natomiast uroczystość wręczenia nominacji podporuczników – dotknięcie szablą przez generała Bronisława Półturzyckiego – nastąpiła po kilku dniach (15.05.1945 r.).
20.05.1945 r. wyjeżdżając z Lublina do Warszawy nie przypuszczałem, że po kilku latach (od 9.04.1951 do 26.07.1951 r)
będę musiał - jako oficer rezerwy - niejako powtórzyć podobne przeszkolenie wojskowe – i to właśnie w Lublinie, jedynie w innych koszarach (ul. Pstrowskiego 12 – na zapleczu Dyrekcji Poczty i Telegrafu).
Wjeżdżając wówczas po raz pierwszy do Warszawy, byłem przerażony obrazem zniszczeń. Poza Pragą Warszawa była właściwie jednym, ogromnym rumowiskiem. Na ul. Puławską, gdzie tworzono dopiero moją jednostkę (11 Szkolny Pułk Piechoty), szedłem ulicami pełnymi gruzów, smutne to było widowisko.
W Warszawie wówczas przebywałem (nadal z Kaziem Sucharzewskim) - tylko jeden miesiąc, bowiem już 24.06.1945 r. moją jednostkę przeniesiono do Kazunia (z południowej strony Wisły naprzeciwko Modlina). Powierzono mi tam dowodzenie plutonem i prowadzenie szkolenia młodych poborowych na podoficerów. Chodziło o zapewnienie tej kadry, celem zwolnienia z wojska starszych, frontowych podoficerów. Szkolenie to trwało do końca września 1945 r. W październiku tego roku moją jednostkę przemianowano na 57 P.P. i przeniesiono do Suwałk – podporządkowując 18. Dywizji Piechoty. Od 1.01.1946 r. powierzono mi dowództwo kompanii strzeleckiej i skierowano do akcji terenowej polegającej na ochronie jednostek policyjnych i administracyjnych, przed zbrojnymi atakami organizacji i oddziałów zwanymi wówczas „bandami leśnymi”, które obecnie określa się jako „żołnierze wyklęci” (traktuję to jako „przewrotność” historii, o czym jeszcze dalej napiszę chociaż kilka słów).
Moja kompania operowała na terenie powiatów Szczuczyńskiego, Augustowskiego, Grajewskiego i Łomżyńskiego. W czasie tych akcji nie miałem na szczęście ani razu zbrojnych zderzeń, czy wymiany ognia. Kwaterowaliśmy najczęściej w miastach powiatowych, a zaopatrzenie dostarczało kwatermistrzostwo jednostki w Suwałkach. Żołnierze brali też udział w akcji informacyjnej skierowanej do miejscowej ludności. Zachowałem wycinek z białostockiej gazety (nr 33-24) z marca 1946 r. „Jedność Narodowa”. Na stronie 6 tej gazety w „kronice” po tytule „Wiec w Grabowie” (pow. Szczuczyn), napisano między innymi: „Po nabożeństwie ludność ciągnie do miejscowej szkoły, by posłuchać jak żyje i pracuje odrodzona Polska. Wiec otwiera p-por. Tupko, przedstawiając zebranym sytuację wewnętrzną i międzynarodową Polski. Plut. Milon Władysław wygłasza referat pt. „Reakcji władzy nie damy”. Dalej mówi kierowniczka tutejszej szkoły ob. Dziekońska „o potrzebie oświaty na wsi”, omawia reformę szkolną”.
W końcu kwietnia, bądź na początku maja 1946 r., kompania wróciła do Suwałk, a ja zostałem delegowany do Sztabu Generalnego L.W.P. w celu skierowania mnie do rocznej Szkoły Oficerskiej w Rembertowie.
W tym samym czasie mój wileński kolega i wojskowy „Towarzysz Broni” Kazio Sucharzewski został zwolniony z wojska na własną prośbę, w związku z repatriacją rodziców z Wilna.
W Sztabie Generalnym L.W.P. odmówiłem przyjęcia skierowania do Szkoły w Rembertowie, w związku z czym skierowano mnie na stanowisko dowódcy kompanii w 49 P.P. (14 D.P.), który stacjonował wówczas w Bielsku Podlaskim. Zostałem tam dowódcą 4 kompani strzeleckiej, a w czerwcu 1946 r. moja kompania została włączona do ochrony kilku punktów (lokali) referendalnych, w związku z wyznaczonym na 30.06.1946 r. Referendum, tzw. „3 razy tak”. Referendum dotyczyło Senatu, reform społeczno-gospodarczych (między innymi reformy rolnej), oraz granicy na Odrze, Nysie Łużyckiej i Bałtyku. Moja kompania miała zleconą ochronę punktów w Brańsku, Topczewie i Szmurłach. Akcja referendalna przebiegła na moim terenie sprawnie i bez zakłóceń, a wynik był w całym kraju „pozytywny” (ponad 90% odpowiedzi na „tak”).
Po referendum w lipcu 1946 r. moja jednostka (49 P.P.) została przeniesiona do Włodawy, gdzie przebywałem już do zwolnienia z wojska, tj. prawie dwa lata (kwiecień 1948 r.). Z tej jednostki w 1946 i 1947 r. wyłaniano grupy terenowe („bojowe”) i wysyłano z określonymi zadaniami – głównie na teren Bieszczad i przygranicznych powiatów wschodnich – celem zwalczania w szczególności band U.P.A.
Ja w tych operacjach nie uczestniczyłem, być może i z tego powodu, iż uzyskałem (wraz z por. Władysławem Wawrzkiewiczem) zgodę dowódcy pułku (płk. Źwierzańskiego), na uczestniczenie w Wieczorowym Liceum dla Dorosłych we Włodawie, a równocześnie zostałem wyznaczony na pomocnika Szefa Sztabu Pułku z funkcją oficera szyfrowego, która to funkcja miała znaczące „odbicie” w moim dalszym życiu. Ponadto byłem angażowany w sztabie do prowadzenia oficerskich akt personalnych.
Jako oficer szyfrowy miałem obowiązek zapoznania się z nadsyłanymi przez Sztab 14 Dywizji Piechoty w Siedlcach, szyframi, a następnie zestawianie zaszyfrowanych meldunków i telefoniczne przekazywanie ich do dywizji. Telefoniczną łączność z Siedlcami można było uzyskać tylko za pośrednictwem centrali telefonicznej w Urzędzie Pocztowym we Włodawie. Zamawiając w tej centrali rozmowę ze sztabem w Siedlcach, bardzo często zgłaszał się charakterystyczny głos, który dość szybko zacząłem odróżniać od innych (wtedy miałem jeszcze dobry słuch). Głos mi się podobał, w związku z czym nawiązałem najpierw znajomość „głosową”, poprzez wymianę pewnych informacji i myśli – już nie pamiętam jakich.
Wkrótce zaproponowałem spotkanie, która to propozycja została przyjęta. Pierwsze spotkania odbywały się na Poczcie, a później także w mieszkaniu, które zajmowała ze swoją koleżanką Zofią Oreńczuk (obecnie Radziwiłłowicz), z którą dotychczas utrzymujemy kontakty (w Lublinie) – a także z jej córką Beatą Rachowiecką w Londynie. Odwiedziłem też kilkakrotnie Mamę mojej „Pani”, oraz jej siostrę Irenę w Hannie. Chyba już nie muszę wyjaśniać, że właścicielką tego charakterystycznego głosu, była moja kochana Małżonka Marianna z d. Rozum, z którą w małżeńskim związku pozostaję od 68 lat i mamy wspólną nadzieję, że doczekamy także 70-lecia. I tak to się zaczęło….
Mama Marysi Janina Rozum objęła w Hannie (pow. Włodawa) Agencję Pocztowo – Telegraficzną, po mężu Marcinie, który w 1941 r. był uwięziony, torturowany przez N.K.W.D. i zmarł wkrótce po zwolnieniu w wieku 41 lat, został pochowany na cmentarzu w Hannie, gdzie nagrobek jest utrzymywany dotychczas.
W tym czasie wynajmowałem jako oficer prywatną kwaterę u przemiłej staruszki, którą nazywałem „Babcią” - nazwiska nie
pamiętam (szkoda, że nie zapisałem). Było to obok Urzędu Pocztowego, co po pierwsze ułatwiło mnie wcześniejsze „wzrokowe rozpoznanie” obiektu moich telefonicznych kontaktów i dopiero po „pozytywnej” wzrokowej ocenie podjąłem inicjatywę spotkania.
Skoro mowa o Babci, to nie mogę nie wspomnieć Jej wspaniałej, twardej kiełbasy w grubym flaku – robionej „a la salami”, na spirytusie – jeszcze rzekomo przed wojną – przez zięcia rzeźnika, który zginął w czasie wojny. Masarnia była obok i zachowało się Babci sporo tej wędliny, skoro częstowała mnie jeszcze w 1946 i 1947 r., a tak smacznej kiełbasy potem już nigdy nie jadłem. 
Syn Babci był drukarzem, działaczem P.P.S. i namówił mnie do wstąpienia do tej partii, co uczyniłem raczej bez oporu, mając w pamięci pozytywne oceny działań tej partii z przeszłości. Krok ten spowodował jednak dla mnie pewne komplikacje w przyszłości…..
Wracając do mojej funkcji oficera szyfrowego muszę przedstawić tu bardzo przykre i wręcz niebezpieczne zdarzenie, które mogło skończyć się tragicznie.
W pierwszych dniach grudnia 1946 r. nadszedł rozkaz delegowania mnie na szkoleniową odprawę w sztabie 14 Dywizji w Siedlcach, miała się odbyć 6 grudnia. Z uwagi na dość częste zbrojne napady w pociągach na oficerów i żołnierzy w celu zdobycia broni – wydano ogólne zalecenie, aby do sztabu Dywizji w Siedlcach, jeździć pociągiem drogą okrężną, tj. przez Warszawę. Po przejrzeniu rozkładu jazdy P.K.P. uznałem jednak za najkrótsze i najdogodniejsze połączenie z Lublina bezpośrednio do Siedlec, przez Lubartów i Łuków. Równocześnie jednak przyszła mi myśl, aby nie zabierać oficerskiej broni osobistej, tj. pistoletu T.T. - pozostawiłem go w domu. Do Lublina dojechałem samochodem zaopatrzeniowym, który jechał tam po prowiant. Na stacji P.K.P. w Lublinie akurat „pasował” osobowy pociąg do Łukowa. Dojechałem tam o zmroku i uzyskałem informację od dyżurnego ruchu, że pociąg osobowy do Siedlec będzie późno w nocy, lub rano, ale wkrótce ma jechać tzw. zbiorczy pociąg towarowy z wagonem, w którym zwykle pozwala się jechać podróżnym. Wsiadłem do tego wagonu, w którym było już wiele osób cywilnych i jeden podoficer. Po chwili pociąg ruszył i zatrzymał się na jednej ze stacji o nazwie „Dziewule”. W pewnym momencie wsiadło kilku mężczyzn świecąc latarkami po pasażerach i zaraz zobaczyłem przed sobą dwie lufy ręcznych pistoletów maszynowych (P.P.Sz.) i usłyszałem krzyk „ręce do góry”. Sytuacja była oczywista – byłem przecież bez pistoletu. Wyprowadzono mnie i podoficera na stację kolejową ściągając po drodze płaszcz. Na stacji zabrano mi także czapkę i mundur, oraz próbowano ściągnąć buty z cholewami. Podałem lewą nogę
wiedząc, że nie łatwo im będzie ściągnąć ten but (był bardzo ciasny – stopa lewa nieco większa). Przy pierwszej próbie ściągnięcia buta, wpadł dowódca grupy bandyckiej wołając „wychodzić, nadjeżdża pociąg osobowy z Siedlec – a z nim będziecie się bawić jutro”. Przy drzwiach stacji zostawił jednego strażnika z bronią. Po zatrzymaniu się pociągu, rozległy się strzały, najpierw pojedyncze, a za chwilę całe serie. Strażnik przy drzwiach zniknął, a ukazali się żołnierze niosący ciężko rannego kolegę, za nimi oficer, dowódca kompani, która jechała w stronę Radzynia Podlaskiego (lub Białej Podlaskiej), dla zabezpieczenia punktów wyborczych w związku z przygotowywanymi wówczas wyborami do Sejmu P.R.L.
Po rozmowie z tym oficerem – telefonicznie zameldował o napaści sztab Dywizji, który nadesłał samochód ciężarowy i karetkę. Ze stołu zabrałem pozostawiony przez rabusiów mundur i czapkę – natomiast płaszcza nie odzyskałem i ciężarowym, otwartym samochodem w tą zimną noc, wieziono mnie tylko w mundurze do sztabu Dywizji w Siedlcach. Przed odjazdem usłyszałem od dyżurnego ruchu: „miał pan wyjątkowe szczęście, bowiem wszystkich dotychczas tu zatrzymanych oficerów - rozstrzelano najpóźniej następnego dnia”.
Następnego dnia złożyłem pisemnie krótki raport w sztabie Dywizji, wydano mi z magazynu nowy płaszcz wojskowy i uczestniczyłem w naradzie szkoleniowej. Wobec faktu, że nie odebrano mi broni – nie było dochodzenia w tym przedmiocie. Stacja „Dziewule” i wydarzenie 6.12.1946 r. utkwiło mi w pamięci na zawsze.
Na marginesie tego wydarzenia nie mogę nie wyrazić swego przekonania i opinii o dość powszechnym obecnie w masowych publikacjach – fałszowaniu naszej historii, szczególnie okresu lat 1945 – 1947, kiedy się toczyła – szczególnie we wschodniej części kraju – otwarta wojna domowa z ogromnymi ofiarami ludzkimi po obu stronach. Oficjalne statystyki z tego okresu wykazują, że po tzw. stronie rządowej – tj. w obronie powojennego ustroju – zginęło (zostało zamordowanych) więcej ludzi, niż po stronie zakonspirowanych band leśnych, które określa się obecnie, oficjalnie jako „żołnierze wyklęci”. Nie można traktować dla usprawiedliwienia ich wielu zbrodniczych akcji, że byli partyzantami A.K. (lub innych formacji), która przecież już w styczniu 1945 r. została oficjalnie rozwiązana, z uwagi na zupełnie inne międzynarodowe ustalenia w zakresie polskich granic i spraw ustrojowych (Jałta, Poczdam). Realia historyczne tego okresu nie stwarzały żadnej podstawy do realizacji „romantycznych marzeń i mrzonek o powrocie do przedwojennych czasów”. Zresztą ogromna część społeczeństwa krytycznie oceniała (i nadal tak ocenia) ten „przedwojenny” okres. Również nasz „powojenny” ład i porządek ustrojowy był bardzo rozbieżnie oceniany przez różne ugrupowania społeczne. Moja życiowa obserwacja i doświadczenie wskazuje, że większość społeczeństwa polskiego akceptowała wówczas ustrojowy kierunek Państwa, co nie oznacza pełnego zadowolenia z osiągnięć ekonomicznych i bytowych. Ale przecież i teraz po istotnej ustrojowej zmianie w 1989 r. nadal społeczeństwo polskie jest wyraźnie podzielone w ocenie przeprowadzanych reform i naszej narodowej „suwerenności”, którą w obecnych, światowych realiach - należy zaliczyć do odległej przeszłości. Ofiary ludzkie i szkody materialne spowodowane w okresie w/w wojny domowej, wywołanej pod pretekstem zbrojnego sprzeciwu „Wcieleniem Polski do Związku Radzieckiego” - były ogromne.
Było to przedłużenie wojny spowodowanej napaścią w 1939 r. i dalsze przedłużenie cierpień naszych obywateli, oraz zwiększenie ekonomicznych trudności i ilości ofiar ludzkich. Przecież te uzbrojone leśne bandy – określane obecnie jako „żołnierze wyklęci”- mordowały nie tylko funkcjonariuszy U.B., ale także M.O., oficerów i żołnierzy L.W.P., działaczy i urzędników przeprowadzających reformę rolną, parcelację majątków obszarniczych, oraz reformy ekonomiczne. Z rąk tych „wyklętych żołnierzy” ginęli także sołtysi, wójtowie, starostowie i wielu innych pracowników państwowych.
Odbudowywane od 1944 r. Państwo Polskie ogłaszało kilkakrotnie w latach 1944 – 1947 amnestię dla członków w/w konspiracyjnych band i organizacji umożliwiając im włączenie się w normalne życie; tylko część z nich w pełni z tych amnestii skorzystała.
Instytut Pamięci Narodowej (I.P.N.) stał się niestety „Ministerstwem Propagandy” i wypaczania faktów historycznych – a nawet fałszowania historii. I.P.N. czyni „bohaterami” bardzo wielu przestępców i zbrodniarzy okresu wojny domowej. W tej sytuacji można wysunąć tezę, że w naszym kraju, co kilkadziesiąt lat „zbrodniarze” mogą zostać „bohaterami” – i na odwrót …..
Nasuwa się więc pytanie – czy ocena historycznych wydarzeń, musi być polityczna (stronnicza), a nie obiektywna, tj. zgodna z prawdą, rzetelnością, logiką i bezstronnością ? …..
Po tym grudniowym wydarzeniu – mój dalszy przebieg służby wojskowej we Włodawie upływał raczej spokojnie. Wydarzył się co prawda nocny napad zbrojny na Urząd Bezpieczeństwa we Włodawie i związana z tym interwencja mojego pułku, ale ja w tym czasie nie mieszkałem w koszarach i nie miałem z pułkiem żadnego kontaktu (do telefonów komórkowych było jeszcze bardzo daleko).
Ze „zgrzytów” zapamiętałem zdarzenie związane z cotygodniowym zajęciem prasowo – politycznym z żołnierzami. Zaplanowane było na 2 godziny w każdy wtorek, od godz. 8:00 do 10:00 i miał je prowadzić z-ca dowódcy kompanii ds. politycznych. Na któryś wtorek sztab zaplanował temat: „Nasze wschodnie granice są sprawiedliwe i słuszne”, a mój zastępca był w tym okresie nieobecny (przebywał gdzieś na „operacji” terenowej).
W związku z tym zwróciłem się do oficera politycznego w sztabie z prośbą o powierzenie tego tematu w mojej kompanii innemu oficerowi – argumentując to faktem pochodzenia i przywiązania do Wileńskiej Ziemi, brakiem kontaktów z pozostawioną tam rodziną, oraz przeważającą tam polską ludnością. Okazało się, że postąpiłem naiwnie, bowiem musiałem jednak sam osobiście przeprowadzić ten „wykład”; sprawa dotarła do z-cy dowódcy ds. politycznych, odnotowana w aktach i przyczyniła się później do wniosku o zwolnienie ze służby wojskowej.
I tak zbliżał się okres maturalnego egzaminu (w czerwcu 1947 r.) w Prywatnym Ogólnokształcącym Liceum dla Dorosłych,
Ogniska Z.N.P. we Włodawie, które prowadzone było w tym czasie wg systemu semestralnego (dwie ostatnie klasy licealne w jednym roku).
Po egzaminie otrzymałem „Świadectwo Dojrzałości” 2.07.1947 r. z ogólnym wynikiem dobrym. Jedynie z języka łacińskiego uzyskałem stopień bardzo dobry – zaś z polskiego – dostateczny, co było dla mnie zrozumiałe z uwagi na trzyletni okres nauki w białoruskim gimnazjum w Wilnie. Na kilka dni przed egzaminem nadeszła propozycja wstąpienia do Wojskowej Służby Geograficznej w Warszawie. Sztab wstępnie wnioskował moją kandydaturę, jednak był rzekomo warunek przyjazdu na wstępną rozmowę i egzamin w dniu zbiegającym się z egzaminem maturalnym. Prosiłem szefa sztabu pułku, aby porozumiał się z W.S.G. co do zmiany terminu, jednak nie uzyskałem zgody i sprawa odpadła.
I tak w dość szybkim tempie zbliżał się dzień zwolnienia ze służby wojskowej – formalnie 5.04.1948 r. Przed zwolnieniem doszło do naszych zaręczyn – już nie pamiętam dokładnie daty, ani okoliczności zaręczyn. Ustaliliśmy wówczas datę zawarcia Związku Małżeńskiego w U.S.C. we Włodawie na 28 czerwca 1948 r.
Odszedłem z wojska w stopniu porucznika, który uzyskałem w lipcu 1947 r. W czasie końcowej odprawy w Departamencie Personalnym W.P. w Warszawie dano mi do zrozumienia, jakie było uzasadnienie wniosku o zwolnienie – między innymi przedstawiona wyżej sprawa mego stosunku do wschodnich granic Polski, oraz wstąpienie do P.P.S., a nie do P.P.R. Jednak mimo to mój rozmówca – oficer Dep. Pers. - proponował mi przejście do P.P.R. i pozostanie w wojsku ze zmianą jednostki, nie wyraziłem na to zgody i odszedłem.
Odchodząc z Dep. Pers. L.W.P., ani przez chwilę nie pomyślałem, że mogę tu – w zbliżonej sytuacji – wrócić jeszcze raz po kilku latach. 
Stało się to w lipcu 1951 r., kiedy po 3-miesięcznym kursie szkoleniowym dla oficerów rezerwy (również w Lublinie) zostałem rozkazem M.O.N. zakwalifikowany do służby zawodowej w Wojskach Obrony Przeciwlotniczej i przeniesiony do Legionowa. W tym okresie pozostawałem już w „Służbie Sądowej”, pełniąc funkcję Prezesa Sądu Powiatowego w Szczecinku. Zgłosiłem ten fakt osobiście w Dep. Kadr. Min. Sprawiedliwości, które wystąpiło z reklamacją do M.O.N. Reklamacja została w ciągu kilku dni uwzględniona i w ten sposób 26.07.1951 r. znalazłem się w Dep. Pers. L.W.P. do ponownego zwolnienia z zawodowej służby wojskowej.
W sumie – doliczając kilka ćwiczeń oficerów rezerwy – okres mojej służby wojskowej wyniósł łącznie ok. 4 lat, mogę więc „zaliczyć nadwyżkę” - ponad służbę obowiązkową – na rzecz syna Andrzeja, wnuków Łukasza i Marcina, którzy służby wojskowej nie odbywali.
W 49 p.p. pozostawiłem dwóch przyjaciół, z którymi w późniejszych latach utrzymywałem stałe kontakty – Władysława Wawrzkiewicza i Stanisława Wojewodę. Z Władziem zdawaliśmy razem maturę we Włodawie. W naszym pułku był szefem łączności i w tej specjalności doszedł do stopnia pułkownika, oraz stanowiska dowódcy wojsk łączności W.P. Odwiedzałem go w Warszawie, już jako emeryta, ostatni raz chyba w 1995 r. Zmarł kilka lat później.
Natomiast Stasio Wojewoda, też jako oficer łączności, przywędrował do Koszalina (po jednostce Mar. Woj. w Ustce) – w latach 70-tych w stopniu komandora. Zamieszkał na stałe w Koszalinie. Zmarł w 2012 r. Pozostała tu córka Alicja z rodziną, oraz syn Leszek z rodziną.
Na zakończenie tego rozdziału moich wspomnień wypada  mi wrócić do pewnego elementu koszarowego życia, a mianowicie zbiorowego udziału żołnierzy w niedzielnych i świątecznych nabożeństwach. W okresie mojej służby był to udział dość powszechny i oficjalny, jak mi wiadomo zanikł on znacznie później, chyba na początku lat 50-tych. W szkole oficerskiej w Lublinie do Kościoła Garnizonowego maszerowaliśmy w swoich kompaniach (oczywiście bez przymusu). Podobnie później w 49 p.p. we Włodawie oficer służbowy (dyżurny) zarządzał zbiórkę kompani na placu alarmowym, wyznaczał oficera do prowadzenia kolumny z orkiestrą na czele. Orkiestra czynnie uczestniczyła w nabożeństwie.
Był to bardzo ważny i ceniony przez mieszkańców element wojskowego, niedzielnego życia. Do czasu mego odejścia z wojska w większych jednostkach funkcjonowali księża – kapelani, etaty te zlikwidowano ok. 1950 r. a przywrócono ponownie po 40 latach (ok.1990 r.).

VI. Urząd Skarbowy w Szczecinku i Szkoła Prawnicza we Wrocławiu – 1948 – 1950 r.

Po zwolnieniu z wojska w kwietniu 1948 r. chwilowo zamieszkałem u swego brata Józefa, który jako kolejarz został przeniesiony z małżonką Moniką z Barwic do stacji P.K.P. Jastrowie na dyżurnego ruchu. Jako zdemobilizowany oficer uzyskałem tam także przydział mieszkania poniemieckiego (częściowo umeblowanego), ale go faktycznie nie użytkowałem, bowiem od 2.07.1948 r. rozpocząłem pracę w Urzędzie Skarbowym w Szczecinku, jako referent ds. informacji i deklaracji podatkowych, a wobec zawartego w dniu 28.06.1948 r. małżeństwa i przyrzeczonego już przeniesienia mojej Małżonki do pracy w Rejonowym Urzędzie Telekomunikacyjnym w Szczecinku, uzyskałem dość szybko przydział mieszkania przy ul. Warszawskiej 2 (obok Urzędu Skarbowego – obecnie Starostwo).
Małżonka dostałą przeniesienie służbowe do U.T. w Szczecinku, z dniem 1.09.1948 r., w związku z czym w dniu 11.09.1948 r. w kościele pw. N.M.P. w Szczecinku, odbył się nasz „Ślub Kościelny” i zamieszkaliśmy wspólnie przy ul. Warszawskiej 2 (obecnie 8). Wkrótce potem przeprowadziła się z Hanny i zamieszkała z nami siostra Marysi – Irena Rozum, oraz mama Janina Rozum. 
W ślubnej ceremonii i domowym skromnym, kilkugodzinnym spotkaniu – uczestniczyło kilkanaście osób. Mama Marysi, Janina, siostra Irena, brat Józef z małżonką Moniką, wujek Giedymin z Wałcza z małżonką Marią i jeszcze kilku znajomych. 
Moja praca w Urzędzie Skarbowym formalnie trwała 2 lata (od 2.07.1948 r. do 31.07.1950 r.), ale faktycznie niewiele ponad rok, bowiem od 1.09.1948 uzyskałem od dyrektora Izby Skarbowej w Szczecinie, urlop – z dotychczasowym wynagrodzeniem – na czas nauki w Rocznej Szkole Prawniczej we Wrocławiu.
Zostałem „zwerbowany” do tej szkoły przez Min. Sprawiedliwości, które rażąco odczuwało brak kadr sędziowskich, a także
prokuratorskich. Miałem ułatwioną możliwość przyjęcia mnie na listę słuchaczy, z uwagi na moje pełne wykształcenie średnie i świadectwo maturalne. Szkoła mieściła się we Wrocławiu przy ul. Uniwersyteckiej 12 (nad Odrą – naprzeciw hali targowej – obecnie mieści się tam Wydział Humanistyczny U.Wr.). Zakwaterowanie w tym samym budynku, warunki bytowe - oraz szkoleniowe - w pełni zadowalające (zaopatrzenie w akty prawne i inne pomoce naukowe, oraz uczestniczenie w rozprawach sądowych). Nauka przebiegała dość intensywnie, z uwagi na obszerność materiału prawnego; ćwiczenia z asystentami odbywały się w godzinach wieczornych. Ja po maturze miałem ułatwione zadanie, bowiem nie musiałem uczestniczyć w nauce przedmiotów ogólnych (matematyka, fizyka, historia, język polski itp.). Do domu w Szczecinku przyjeżdżałem przeważnie raz w miesiącu „na niedzielę”, ale w połowie tego czasu odwiedzała mnie Marysia (na miejscu były pokoje gościnne), widywaliśmy się więc w zasadzie co 2 tygodnie.
Zajęcia w szkole trwały do 8.07.1950 r. Do połowy lipca trwały egzaminy ze wszystkich przedmiotów zawodowych. W ostatnim dniu egzaminów otrzymałem Świadectwo z ogólnym wynikiem bardzo dobrym z podkreśleniem równocześnie uprawnienia do wyższych studiów prawniczych, które rzeczywiście ukończyłem (I i II stopnia) w latach 1951 – 1957 uzyskując tytuł Magistra Prawa.
W końcowym dniu egzaminów, uzyskałem wstępną informację o przygotowywanym dla mnie skierowaniu do jednej z prokuratur w Warszawie. Natychmiast zwróciłem się, do będącego na miejscu, Dyrektora Departamentu Nadzoru Sądowego M.S. z prośbą o zmianę tej decyzji i skierowanie mnie do jednego z sądów okręgu koszalińskiego. Pan Dyrektor zgodził się i niezwłocznie zlecił zmianę; po kilku dniach otrzymałem pismo z przydziałem na stanowisko asesora w Sądzie Okręgowym w Koszalinie, gdzie rozpocząłem pracę w dniu 1 sierpnia 1950 r.

VII. Służba w Wymiarze Sprawiedliwości

– 1.08.1950 – 30.06.1997
Przystępując do tej części moich wspomnień, najbardziej skrótowo i lapidarnie – jak się wydaje – ująłem to w zasadniczej
części swego publicznego wystąpienia w dniu 18.09.2015 r. na uroczystości 70-lecia Sądownictwa Koszalińskiego, która odbyła się w sali kinowej Centrum Kultury. Pozwalam sobie powtórzyć treść tej części mego przemówienia: „Nie kryję wzruszenia i satysfakcji z możliwości uczestniczenia w uroczystości 70-lecia Sądownictwa na Ziemi Koszalińskiej. Satysfakcja ta wynika z mojego wieku seniora (stoję u progu 90-tego roku życia), a przede wszystkim z mojego najdłuższego – wśród seniorów – sędziowskiego stażu, który wynosi prawie pół wieku - (dokładnie 47 lat, a z 18-letnim okresem stanu spoczynku – 65 lat). Upoważnia to mnie – a może nawet zobowiązuje – do niniejszego wystąpienia na tym uroczystym Zgromadzeniu. 70-letni okres koszalińskiego Sądownictwa, obejmuje co najmniej trzy sędziowskie (a także urzędnicze) pokolenia. 
Jako jeden z sędziów – seniorów w stanie spoczynku – zaliczam się oczywiście do pierwszego pokolenia. Służbę sędziowską rozpocząłem latem 1950 r. - mając wówczas 23 lata - w grupie czterech asesorów skierowanych po rocznych szkołach prawniczych M.S. Danym mi było rozpocząć tą służbę w Sądzie Okręgowym w Koszalinie i Wałczu, w okresie tylko półrocznego funkcjonowania Sądu Apelacyjnego w Koszalinie. Od września do grudnia 1950 r. orzekałem w Sądzie Grodzkim w Wałczu.
W związku z nową organizacją sądownictwa od 1.01. 1951 r. zostałem przeniesiony na stanowisko sędziego Sądu Powiatowego z równoczesnym powierzeniem mi kierownictwa Sądu Powiatowego w Szczecinku, a więc byłem pierwszym Prezesem tego Sądu, co prawda niedługo – bo już w październiku tego roku – zostałem przeniesiony na stanowisko v-ice prezesa Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie, zaś w połowie 1954 r. objąłem stanowisko Prezesa tego Sądu, które sprawowałem do końca 1960 r. , a więc przez okres 6-letni, tj. tyle ile obecnie trwa kadencja Prezesa Sądu Okręgowego. Po tym okresie – pozostając na stanowisku sędziego S.W. - przez okres ponad 35 lat pełniłem funkcję sędziego penitencjarnego i przewodniczącego sekcji penitencjarnej w Wydziale Karnym, zaś od 1970 r. - przewodniczącego Wydziału Penitencjarnego; w stan spoczynku odszedłem po ukończeniu 70-tego roku życia, tj. w końcu czerwca 1997 r.
Przechodząc – b.skrótowo – do moich refleksji na temat sędziowskiej służby w najwcześniejszym okresie, tj. do roku 1975
(pierwsze 30-lecie) – należy podkreślić niedostatek etatowy i ogromne obciążenie pracą – zarówno sędziów, jak też pracowników sekretariatów. Wyznaczanie i prowadzenie rozpraw sądowych przez 3 dni w tygodniu – było normą, a nie wyjątkiem – rozprawy trwały często do późnych godzin wieczornych. Wymagało to dużo wysiłku i trudu, ale w ten sposób nie dochodziło do powstawania istotnych zaległości w sprawach sądowych.
Sądy koszalińskiego okręgu, także w późniejszych okresach - jak również i obecnie – wyróżniały się dobrymi wskaźnikami
w zakresie szybkości i sprawności postępowania, co jest - moim zdaniem – pierwszym i najważniejszym elementem pozytywnej oceny pracy sądownictwa. Postępujące wciąż przyspieszenie w gospodarczych i społecznych dziedzinach życia - wymaga też szybkich decyzji sądowych. Na utrzymanie dobrych wskaźników w tym zakresie – mimo bardzo dużego, stopniowego wzrostu zakresu i ilości spraw sądowych – pozwolił także stopniowy, co najmniej 3-krotny, przyrost ilości etatów (poczynając od 1975 r.)”.
W związku z powyższą, skrótową „kroniką” przebiegu mojej sądowej służby -nie widzę potrzeby jej szczegółowego omawiania, nie byłoby to chyba zbyt interesujące. Odniosę się jedynie do niektórych elementów tej służby, oraz do niektórych osób, a w szczególności kolegów i przyjaciół, z którymi pracowałem.
Do pracy w S.O. w Koszalinie zgłosiłem się ww dniu 1.08.1950 r. Przyjął mnie ówczesny prezes S.O. Jan Pohorski – sędzia sprzed 1939 r. - z Sanoka. Pracował aż do emerytury, jako sędzia – a także v-ce prezes Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie. Jako członek S.D. był co najmniej jedną kadencję posłem do Sejmu P.R.L. Jego syn był lekarzem, długoletnim ordynatorem I Oddziału Chorób Wewnętrznych. Zmarł ok. 1980 r.
W tym samym dniu, do pracy w Koszalinie, zgłosił się mój kolega ze szkoły we Wrocławiu – asesor Czesław Tuszyński, który w następnym roku został prezesem Sądu Powiatowego w Kołobrzegu, a po kilku latach przeszedł do „adwokatury” w Słubicach i później w Lublinie, gdzie z nim jeszcze kilkakrotnie się spotykałem.
O kilka miesięcy wcześniej od nas (tj. mnie i Cz. Tuszyńskiego), do służby sądowej, zgłosiło się trzech lub czterech asesorów z młodej kadry (po szkołach prawniczych), w tym Edward Wielgomas – został od 1.01.1950 r. pierwszym prezesem Sądu Powiatowego w Koszalinie, a po kilku latach, przeniesiony na stanowisko prezesa Sądu Powiatowego w Słupsku. Do Koszalina wrócił w 1975 r. na stanowisko prezesa Okręgowego Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych.
W stan spoczynku odszedł po 1981 r. do rodziny w Słupsku (córki Eli i syna Wojtka z rodzinami). Z Edziem Wielgomasem i Alicją utrzymywaliśmy wieloletnie, bliskie i serdeczne kontakty, niestety oboje już nie żyją.
Do grupy serdecznych i bliskich przyjaciół z tego okresu, włączyć należy sędziego Czesława Sawicza, oraz Jego małżonkę
Matyldę. Pochodził z dawnego rodu Sawiczów na Wileńszczyźnie. Wywieziony w czasie wojny do Niemiec, w 1948 r. wrócił do rodziny, repatriowanej do Szczecinka, gdzie po ukończeniu studiów prawniczych, rozpoczął w 1955 r. pracę w miejscowym Sądzie Powiatowym. Od 1.01.1956 r. objął funkcję Prezesa Sądu Powiatowego w Bytowie, a po pięciu latach, przeniesiony na takie samo stanowisko do Sądu Rejonowego w Koszalinie,które na własną prośbę, zamienił w 1968 r. na stanowisko sędziego wizytatora w Sądzie Wojewódzkim w Zielonej Górze. Przeniósł się tam z żoną Matyldą, córką Danutą (która z biegiem lat, została tam sędzią S.W.), oraz synem Witoldem (obecnie inżynier ekonomista – prowadzi działalność gospodarczą). W roku 1980 został przeniesiony na stanowisko wizytatora w Min. Sprawiedliwości, skąd odszedł w stan spoczynku w roku 1992 (obecnie już od kilku lat nie żyje). 
Poświęciłem tu Czesiowi Sawicz więcej uwagi, bowiem połączyła nas wieloletnia przyjaźń – mnie i nasze rodziny – która rozpoczęła się w Koszalinie, ale trwała także przez okres „zielonogórski” i „warszawski” i trwa dotychczas (Matylda przeniosła się do dzieci w Zielonej Górze, a mieszkanie w Warszawie przejęła wnuczka).
Nie mogę tu pominąć także „literackich” zasług Czesia. Oprócz kilku opracowań „prawnych” (Obrót prawny z Zagranicą), wydał 5 tomów poświęconych rodowi Sawiczów, Wilnu, Wileńszczyźnie i weteranom walk z tego rejonu. Wydana w 2000 r. książka pt. „Mohikanie znad Dźwiny” w znacznej części opisuje okres pracy Czesia w Wymiarze Sprawiedliwości (rozdział V - „Z wiatrem i pod wiatr” - str. 270 do 381_. Otrzymałem od Czesia wszystkie tomy i chcę się pochwalić chociaż jednym, krótkim wpisem w tym ostatnim tomie (str. 345) o następującej treści: „Jasio Tupko, najpierw był moim szefem, był prezesem Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie, dopiero później zaprzyjaźniliśmy się. Od niego można też było nauczyć się sporo. Można było brać przykład skromności i solidności. Był człowiekiem o lewicowych poglądach, ale potrafił dokładnie rozważyć i uszanować każdy inny pogląd. A w przyjaźni był człowiekiem absolutnie idealnym”.
Następną ważną postacią w koszalińskim sądownictwie był Andrzej Zientarski, który podobnie jak Czesław Sawicz, był wywieziony do Niemiec – i co ciekawe – przypadkowo się tam obaj spotkali, poznali i dopiero po kilku latach – znowu przypadkowo spotkali się w Sądzie Powiatowym w Szczecinku, gdzie Andrzej Zientarski rozpoczął pracę w 1951 r. na stanowisku sędziego i v-ce prezesa tego sądu. Do Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie, przeszedł w 1957 r., jako sędzia orzekający w sprawach karnych – zaś w roku 1973 objął Kierownictwo Biura Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (obecnie I.P.N.), którą kierował do 1990 r. ,tj. do odejścia w stan spoczynku – zmarł 2.10.1992 r.
Opracował wiele publikacji na ten temat i był organizatorem działań w tym przedmiocie w skali Krajowej – w związku z czym, wielokrotnie odznaczony. Na wniosek organizacji powołanej do uhonorowania pamięci Andrzeja Zientarskiego – w dniu 15.05.2009 r. na zewnątrz pomieszczeń Komisji – została wmurowana specjalna tablica z popiersiem, zaś kilka lat później Jego Imię i Nazwisko nadano jednej z nowych ulic w Koszalinie.
Z Andrzejem także łączyły mnie i nasze rodziny wieloletnie, przyjacielskie, codzienne kontakty. Trwają one w znacznej mierze nadal z jego Małżonką Zofią, a także z synem Piotrem – adwokatem i Senatorem R.P. (IV kadencja), oraz z córką Elżbietą i jej rodziną (obaj synowie są adwokatami w Poznaniu).
Nie mogę też pominąć mego następcy Jana Borodeja, który objął stanowisko Prezesa Sądu Wojewódzkiego w październiku 1960 r., po mojej 6-letniej „kadencji”. Nasze rodziny były zaprzyjaźnione i utrzymywaliśmy kontakty jeszcze po jego przeniesieniu w 1966 r. na Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Kielcach, a następnie - po ok. 10 latach do Sądu Najwyższego w Warszawie. Ich syn Krzysztof był specjalistą w Departamencie Prawnym M.S., a obecnie jest adwokatem w Warszawie (rodzice Jan i Stanisława od kilku lat nie żyją).
Wypada także wspomnieć, że najbardziej „długotrwałym” Prezesem Sadu Wojewódzkiego w Koszalinie był Tadeusz Goździcki, bowiem siedział na tym „tronie” przez pełne 20 lat (od 1970 d0 1990). Odszedł w stan spoczynku, oddając „władzę” Prezesa Piotrowi Tykarskiemu – pierwszemu prezesowi powołanemu na podstawie zgodnej opinii Zgromadzenia Ogólnego Sędziów (zgodnie ze znowelizowaną w tym czasie ustawą o u.s.p.). Jego małżonka Małgorzata, była długoletnią pracownicą sądową (córka „przedwojennego” sekretarza sądowego Michała Kerszke) – była kierownikiem, później dyrektorem oddziału prezydialnego, przez 57 lat (od 1947 do 2004 r.). Wyjechali w 2004 lub 2005 do Poznania, gdzie mieszka ich syn Andrzej z rodziną. Syn Andrzej jest z zawodu lekarzem, profesorem A.M. w Poznaniu. W kwietniu 2016 r. został wybrany na stanowisko Rektora Akademii Medycznej w Poznaniu. Ojciec Piotr – niestety zmarł w roku 2013 – uczestniczyłem w delegacji z S.O. biorącej udział w Jego pogrzebie.
Ze spraw „personalnych” wspomnę także o moim następcy na stanowisku Przewodniczącego Wydziału Penitencjarnego – S.S.W. Józefie Drewniaku. Sprawował tą ostatnią funkcję, tylko jeden rok (1997 – 1998 r.), odchodząc w stan spoczynku – lecz w sumie był długoletnim „sądownikiem” (od 1953 do 1998 r.) - od 1961 r. Sędzią Sądu Wojewódzkiego, orzekającym w sprawach karnych, zaś od 1970 r. pełnił funkcję Sędziego Penitencjarnego i Przewodniczącego Wydziału Penitencjarnego (w Słupsku i Koszalinie). Pozostawaliśmy zawsze w przyjacielskich stosunkach i tak jest nadal.
Poza sprawami „personalnymi” chcę odnotować istotną sprawę budynku sądowego przy ul. Waryńskiego 7 w Koszalinie. Jest to nowoczesny, poniemiecki budynek w pełni przystosowany do pracy sądów. W końcowym okresie działań wojennych w 1945 r. został zajęty na szpital wojskowy. W roku 1947 został on zwolniony i przekazany Sądowi Okręgowemu. Jednak w 1950 r., po utworzeniu woj. koszalińskiego, budynek ten został „odebrany” dla Komitetu Wojewódzkiego P.Z.P.R., zaś Sąd Okręgowy i Sąd Grodzki, wraz z Prokuraturą, przeniesiono do bocznego skrzydła gmachu Urzędu Wojewódzkiego. Z biegiem czasu stało się tam bardzo ciasno i pomieszczenia nie spełniały podstawowych wymogów dla tego rodzaju zadań. Rozpoczęliśmy wielokrotne działania o odzyskanie „naszego” budynku – nie przyniosły one jednak rezultatu. Nastąpiło to dopiero w roku 1989, po wielu zabiegach z wniesieniem pozwu sądowego włącznie. W tym zakresie ogromne zaangażowanie wykazał Prezes S.O. Piotr Tykarski. 
Kończąc tą „sądową” część wspomnień, kilka słów o przebiegu „stanu spoczynku”, na który przechodzą sędziowie, zgodnie
z Konstytucją R.P. (nie na emeryturę). Otóż rozpoczynam już dwudziesty rok „stanu spoczynku”, a mija on tak samo szybko, jak moja praca w Sądzie. Wciąż jestem czymś zajęty i „nie mam czasu”. Wynika to chyba z istotnego spowolnienia organizmu – odwrotnie niż ze zmianami biegów w samochodzie – przeszedłem już z „czwórki poprzez trójkę na dwójkę”, ale mam nadzieję, że to jeszcze nie „jedynka”. Wolniej mi się chodzi (z laską), wolniej czyta i pisze, jeszcze wolniej spożywa się posiłki, źle się słyszy – mimo aparatów słuchowych, ale jeszcze całkiem nieźle się czuję w samochodzie, na działce, w swoich kontaktach i funkcjach kombatanckich. I oby tak dalej …..
Ważnym dniem w tym okresie był dla nas 9 września 2008 r., w którym obchodziliśmy 60-lecie naszego Małżeństwa. Uroczystość była „podwójna” - w koszalińskiej katedrze i w U.S.C., przy udziale wszystkich najbliższych z Rodziny, większości krewnych i kilku przyjaciół (ok. 40 osób). Optymistycznie nawiązując do w/w Jubileuszu – w b.r. uzyskaliśmy informację, że nasi znajomi obchodzili 70-lecie Małżeństwa.
Nam do 70-lecia brakuje jeszcze dwóch lat – więc mówię do mojej Kochanej Pani: „co – zaczekamy?” i uzyskałem natychmiast odpowiedź – 'tak – no to zaczekamy” - za co jestem Jej niezmiernie wdzięczny.
Nie mogę pominąć – w tej części wspomnień – mojego udziału w działalności społecznej, którą aktualnie określa się jako „wolontariat”. Zaliczyć tu trzeba moją funkcję Prezesa Zarządu Okręgowego Zrzeszenia Prawników Polskich (chyba 2 lub 3 kadencje), wieloletnią funkcję Zastępcy Przewodniczącego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni p-ko Narodowi Polskiemu, Członka Wojewódzkiego Komitetu Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa (kilka kadencji), członka Wojewódzkiej Komisji Wyborczej, członka Miejskiej Komisji Lokalowej, Przewodniczącego Rady Związku Pracowników Państwowych i Społecznych.
Jednak czasowo najdłuższy okres działalności społecznej - który trwa dotychczas – przypada na Związek Kombatantów R.P. i b.Więźniów Politycznych. Pełniłem tam - przez ok. 10 kadencji – funkcję Przewodniczącego Okręgowego Sądu Koleżeńskiego, a ostatnio jestem członkiem Zarządu Koła Miejskiego w Koszalinie. Mam dwukrotnie przyznany tytuł Członka Korpusu Weterana Walk o Wolność i Niepodległość R.P. W uznaniu mojej Służby (Wojskowej i Sądowej), oraz pracy społecznej – zostałem uhonorowany wieloma odznaczeniami (ponad 30 – dla chętnych – wykaz w załączeniu). Najbardziej dla mnie cenne, to: Krzyż Kawalerski O.O.P. (1970), Krzyż Oficerski O.O.P. (1985), Srebrny Krzyż Zasługi (1954), Złoty Krzyż Zasługi (1958), Odznaka Grunwaldzka (1945), Medal Zwycięstwa i Wolności (1946), a także dwukrotne tytuły „Zasłużony dla Wymiaru Sprawiedliwości”.
Nie wypada – w tej części – pominąć także moich stopni wojskowych. W 1948 r. służbę wojskową opuściłem w stopniu porucznika. Po kilkukrotnych ćwiczeniach oficerów rezerwy (co najmniej miesięcznych), awansowany zostałem kolejno do stopnia kapitana (1969) i majora (1973). Natomiast w ramach awansów dla zasłużonych Członków Korpusu Weteranów Walk o Wolność i Niepodległość R.P. - w roku 2001 uzyskałem stopień podpułkownika.

VIII. Zmiany w rodzinie i u najbliższych krewnych

W tym zakresie pragnę odesłać przede wszystkim do opracowanych już w 2004 r. „Drzew Genealogicznych” rodziny Tupko i Werkun, poczynając od dziadków - Wincentego i Grzegorza – starałem się bieżąco te drzewa uzupełniać. Drzewa te opracowałem przy udziale i pomocy Grzesia Szczepańskiego w 2004 r. Obecnie uzupełnił je zdjęciami i nadal prowadzi – nasz syn Andrzej. 
Zacząć muszę od swoich rodziców Karola i Michaliny. Po moim wyjeździe do wojska w styczniu 1945 r. własność ziem chłopskich, została „upaństwowiona”, a rolnicy zmuszani do wstąpienia do „kołchozów”. Opornym groziły przykre konsekwencje – do wysłania na Syberię włącznie. Moi rodzice, oraz stryj Józef z żoną Marią, nie zgodzili się na „kołchoz”. Wyjechali do miasteczka Woronowo (Białoruś, pow. Lida), gdzie ojciec został przyjęty do pracy w szkole, jako dozorca i opiekun konia z bryczką P. Dyrektora Szkoły. W roku 1952 w Stołecznym Urzędzie m. Warszawy, uzyskałem tzw. „wyzow” - w celu umożliwienia rodzicom przyjazdu do Polski. Na tej podstawie rodzice otrzymali odpowiedni paszport i w roku 1954, przyjechali do brata Józefa, który na stacji kolejowej w Jastrowiu, miał duże 5-pokojowe mieszkanie. Rodzice przebywali tam chyba do 1956 r. , kiedy na ich prośbę i w porozumieniu z bratem, wystarałem się o mieszkanie i zatrudnienie Ojca w Zespole P.G.R w Grzmiącej, gdzie już zamieszkał i pracował brat Mamy Feliks Werkun z rodziną, tj. żoną Rozalią, synem Stanisławem, córką Anną, oraz córką Marią z mężem Feliksem Kariackas. Rodzina Feliksa Werkuna była wywieziona na Syberię z Solecznik z powodu nie przystąpienia do kołchozu, a raczej do tworzonego tam na obszarze „Wagnerowskiej” ziemi, tzw. „sowchozu”. Na Syberii w 1954 r. po wypadku w pracy na traktorze, zginęła ich córka Waleria.
Rodzina Werkunów wróciła z Syberii do Grzmiącej w 1955 lub 1956 r. Mieszkała tu ich najstarsza córka Aniela Paczkowska z mężem Józefem i dziećmi. Córka Maria i Feliks Kariackas przyjechali z dziećmi – Anną ur. w 1954 r. i Janiną ur. w 1955 r., natomiast syn Henryk urodził się już w Grzmiącej w 1958 r. Nie żyją już nie tylko Feliks i Rozalia Werkunowie, lecz także Maria i Feliks Kariackas. Natomiast Anna (obecnie Wojcieszek) z mężem Jerzym, mieszka nadal w Grzmiącej, zaś obok w Suchej, mieszka ich córka Żanetta Kołodziej (lekarz) z mężem Mariuszem (sędzia S.R. w Szczecinku), oraz córką Blanką. Ich syn Mariusz z żoną Martą (ekonomista i farmaceutka) mieszkają w Poznaniu. Córka Werkunów Anna Szczepańska – emerytowana nauczycielka – mieszka obecnie w Połczynie Zdroju, gdzie mieszka także jej syn Grzegorz z żoną Edytą i synem Jasiem.
Natomiast nie żyją już Stanisław i Irena Werkunowie. Ich córka Joanna jest Siostrą zakonną, zaś syn Krzysztof z rodziną (Kasia i córka Olimpia) mieszka w Koszalinie; Wojciech z rodziną (Kasia i córka Madzia) - w Barwicach. Aniela , najstarsza córka Feliksa i Rozalii Werkun, skończyła 94 lata i mieszka u młodszego syna Stanisława w Szczecinku, drugi syn Aleksander, mieszka w Grzmiącej. Mąż Anieli – kolejarz – zmarł w 1997 r.
Mój Ojciec pracował jako rzemieślnik w P.G.R. Grzmiąca, ponad 20 lat (chyba do 1980 r.), obchodząc w tym okresie dwa małżeńskie Jubileusze – 50-lecie (w 1973 r.), oraz 60-lecie (1983 r.), zmarli w 1985 r. (Ojciec) i w 1993 r. (Mama); pochowani na cmentarzu w Grzmiącej – zostali w 2009 r. ekshumowani i przeniesieni na cmentarz w Koszalinie.
Mój brat Józef – jako kolejarz – zmienił kilka stacji P.K.P. Z Barwic – do Jastrowia, następnie do Bornego Sulinowa, stamtąd do Rąbina, skąd dalej do Reska i wreszcie do Płot, skąd odszedł na emeryturę, przed 1990 r. - zmarł w 2012 r. (żona Monika w 2013 r.).
Najstarszy syn Brata Józefa (już na emeryturze) Jerzy – mieszka z żoną Janiną nadal w Resku, gdzie mieszkają z Rodzinami, także ich córki – Teresa (z Markiem i Filipem), Małgorzata Pizoń (z Jarosławem i Oliwierem), natomiast ich syn Tomasz z małżonką Iwoną, oraz Piotrem i Szymonem, mieszkają w Płotach. Drugi syn Józefa – Czesław – emerytowany funkcjonariusz M.O. - mieszka w Bydgoszczy, natomiast trzeci syn Marian – emerytowany funkcjonariusz Policji – z małżonką Marią i córką Wiktorią – mieszka w Siwkowicach, gm. Resko (pow. Łobez) - syn Tadeusz z Rodziną (żona Magda i córka Amelia) mieszka w Kołobrzegu, zaś córka Ania mieszka i pracuje w Holandii.
Podobnie jak mój Ojciec – Jego brat Józef – odmówił przystąpienia do kołchozu w Dajnowie i wyjechał do córki Anny i zięcia Sylwestra (Malinowscy) w Solecznikach – zabrał tam także mieszkającego dotychczas w naszym domu Dziadka Wincentego. Uchroniło to stryja przed dalszymi konsekwencjami, co jednak spotkało Jego synów (moich stryjecznych braci), Jana i Witolda, którzy m.in. z tego powodu zostali wywiezieni na Syberię. Jan Tupko został zwolniony i wrócił po 3 latach (w 1948 r.), ożenił się z Marią (ze wsi Rezy - k. Butrymanc) i zamieszkał w Czarnym Borze, pod Wilnem, gdzie urodziła się córka Danuta (1950 r. - obecnie Komar), oraz Helena (1954 r. - obecnie Pietrakiewicz), córka Krystyna (obecnie Dziedzic) urodziła się w 1964 r. w Jastrowiu, dokąd repatriowali się w 1957 r. w okresie, tzw. 2-giej repatriacji. O tej Rodzinie Jana Tupko – już wspominałem w niniejszym tekście. Natomiast mój stryjeczny brat Witold Tupko (ur. w 1926 r.),
wrócił z syberyjskiego zesłania, kilka lat później z żoną Ritą - zmarła w 2001 r.
O zamieszkałej, także w Solecznikach innej rodzinie też Jana Tupko (ur. w 1934 r.) - syna mojej Cioci Janiny z d. Werkun (ur. W 1913 r. - najmłodsza siostra mojej Mamy – zm. w 1992 r.) - już także pisałem w tym tekście. Z obu „Solecznickimi” rodzinami pozostaję w kontakcie i wielokrotnie odwiedzałem.
Nie mogę pominąć jeszcze rodziny drugiej siostry mojej Mamy, tj. Anny Wasiukiewicz z d. Werkun, która – jak już wspominałem - zmarła w 1989 r. Jej starszy syn Władysław (ur. w 1931 r.) z żoną Pauliną mieszkają nadal w Solecznikach, gdzie z synem Janem prowadzą gospodarstwo rolne. Natomiast młodszy syn Ryszard (ur. w 1936 r.), wraz z żoną Ireną, repatriowali się do Polski, zaraz po wojnie, zamieszkali i pracowali do emerytury w Ostródzie, a następnie przeprowadzili się do Bydgoszczy, gdzie mieszka i pracuje Ich córka Ewa (Olechnowicz) z mężem Robertem i córką Krystyną (obecnie studentka). 
Pozostało więc napisać – chociaż w dużym skrócie – o sprawie dla wnuków i prawnuków, najlepiej znanej i oczywistej, tj. o naszej Koszalińsko – Poznańskiej Rodzinie. 
Zacznę od Andrzeja. Urodził się 30.10.1950 r. w Szczecinku – nie w szpitalu, lecz w mieszkaniu przy ul. Warszawskiej 2. Poród odbył się bez komplikacji, pod opieką i przy pomocy doświadczonej położnej. Marysia zwolniła się z pracy z końcem
grudnia 1950 r., z uwagi na konieczność zapewnienia dziecku bezpośredniej i stałej opieki – żadnych żłobków jeszcze wówczas nie było – a Mama Janina i siostra Irena – pracowały.
Kilka miesięcy później – w okresie mojej pracy w Sądzie Powiatowym w Szczecinku, dostałem przydział dwu pokojowego mieszkania, przy ul. Matejki 26 w Szczecinku. Mama z Ireną pozostały na ul. Warszawskiej. 
Krystyna urodziła się 6.07.1952 r. już na oddziale porodowym w Szpitalu w Szczecinku – także bez powikłań. 
Z uwagi na moje przejście do pracy w Koszalinie (od połowy października 1951 r.) - po dwóch latach dojazdów na niedzielę do domu – w październiku 1953 r. przeprowadziliśmy się do Koszalina, zajmując 3-pokojowe mieszkanie w budynku sądowym; było to pomieszczenie przeznaczone na pokoje gościnne – przestronne i wygodne, z kuchnią i łazienką; jedynym mankamentem, w okresie zimowym, było nieczynne c.o. w niedziele i dni świąteczne, w związku z czym, po jakimś czasie wstawiono przenośny piecyk węglowy do największego pokoju.
Po kilku latach otrzymaliśmy przydział 3-pokojowego mieszkania przy ul. Grottgera 6, gdzie przebywaliśmy kilkanaście lat,
w których Andrzej i Krysia, ukończyli szkoły podstawowe i średnie, a Marysia ponownie wróciła do pracy (3.05.1965 r.) w Rejonowym Urzędzie Telekomunikacyjnym.
W czerwcu 1971 r. zmieniliśmy mieszkanie – na również 3-pokojowe (50 m2), przy ul. A.Lampego 15 (obecnie Gen. Andersa), było ono wygodniejsze, bowiem zbudowane już w systemie c.o. (poprzednie z piecami węglowymi). W 1987 r. uzyskaliśmy własność tego mieszkania, a opuściliśmy w październiku 1996 r. - po jego sprzedaniu i wykupieniu własnościowego 3-pokojowego (65 m2) mieszkania w S.M. „jutrzenka”, które zamieszkujemy dotychczasowego z córką Krystyną (od 2012 r. mieszkanie to stanowi jej własność).
Pomijam przedstawienie przebiegu nauki i pracy Andrzeja i Krystyny, oraz Łukasza i Marcina – pozostawiam to dla Nich - niech napiszą osobiście, obejmując także następców. W tym miejscu wspomnę tylko najważniejsze fakty i daty. 
Pierwszym i zasadniczym miejscem pracy naszego syna Andrzeja – jako technika elektryka z wykształcenia był Rejonowy Urząd Telekomunikacyjny w Koszalinie. Tam też poznał, jako koleżankę z pracy Urszulę Sobesto – przyszłą małżonkę ….. Rodzice Uli – Genowefa i Jan Sobesto – mieszkali od 1953 r. w Białogardzie. Mieli cztery córki – Elżbieta, Urszula, Barbara
i Mirosława. Mirosława Sobesto i Elżbieta Ziółkowska z mężem Adamem i rodziną – nadal mieszkają w Białogardzie, natomiast Barbara Kowalczyk z mężem Zbigniewem i rodziną mieszkają w Ceradzu Dolnym, gm. Duszniki (pod Poznaniem). Rodzice już nie żyją (ojciec zmarł w 1990 r., mama w 2002 r.).
Ślub Andrzeja z Urszulą Sobesto miał miejsce w U.S.C. i kościele N.M.P. w Białogardzie 18.11.1972 r. Zamieszkiwali z nami do 1976 r., kiedy otrzymali 2-pokojowe, spółdzielcze mieszkanie, przy ul. Waryńskiego 9. Pamiętam, jak dziś – popłakaliśmy się, gdy po powrocie z pracy, zastaliśmy pusty pokój, po ich wyprowadzce….. i bez Łukaszka, który urodził się (17.04.1973 r.), w okresie, gdy mieszkali z nami – natomiast Marcinek (27.04.1977 r.) - już w czasie zamieszkania na ul. Waryńskiego. Kilka lat później (w 1985 r.), uzyskali przydział większego mieszkania 3-pokojowego (60 m2) przy ul. Spasowskiego 11a, które obecnie jest własnością i zajmowane przez Marcina, oraz małżonkę Dorotę i syna Filipa; natomiast Andrzej i Urszula w 2002 r. nabyli i przeprowadzili się do 2-pokojowego mieszkania przy ul Kołłątaja 3d, gdzie mieszkają dotychczas.
Krystyna w październiku 1983 r., uzyskała przydział 1-pokojowego mieszkania spółdzielczego (37 m2) przy ulicy Z.W.M. 9.
(obecnie Jana Pawła II). Mieszkała w nim krótko – a w 1998 r. sprzedała je i zamieszkała z nami.
Ślub Łukasza z Agnieszką Kowalską, odbył się w dniu 29.09.2001 r. w kościele Św. Wojciecha w Kołobrzegu. Łukasz w tym czasie, był już po studiach w Politechnice Koszalińskiej (w 1998 r.). Agnieszka ukończyła studia medyczne w A.M. w Poznaniu (w 2002 r.) i zamieszkali we własnym, nowo wybudowanym domu w Złotoryjsku (ul. Żwirowa 2), gm. Murowana Goślina. Ich dzieci, tj. dla Andrzeja i Uli, to wnuczęta, a dla nas prawnuczęta - rodziły się kolejno: Madzia – 26.05.2003 r. , Jaś – 16.03.2006 r., Antosia – 7.02.2009 r.
Natomiast ślub Marcina z Dorotą Mystkowską, odbył się w dniu 4.09.2004 r. w koszalińskiej Katedrze. Syn Filip, urodził się
12.04.2006. 
Podsumowując naszą najbliższą Rodzinę – dzieci, wnuki i prawnuki – mamy podstawę do pełnej satysfakcji i zadowolenia
z ich osiągnięć i postawy w różnych życiowych okolicznościach.
W rodzinie najbliższych krewnych – ważne dla nas miejsce zajmują także synowie nieżyjącej już siostry Marysi – Ireny Kowalewskiej z d. Rozum. Są to Leszek i Marek Kowalewscy z rodzinami.
Leszek – ur. w 1955 r. - z wykształcenia technik budowlany - ożenił się z Jadwigą Skopowicz. Obecnie mieszkają w Szczecinie. Mają dwie córki, z wyższym wykształceniem ekonomicznym. Starsza córka Monika, wyszła za mąż, za Andrzeja Woźniaka i mają dwie córki (Kornelię i Wiktorię). Ich młodsza córka Magda - od wielu lat pracuje w Irlandii – 23.05.2016 r. wyszła za mąż za Antonia (Ob. Włoch).
Marek Kowalewski – technik samochodowy – ożenił się z siostrą w/w Jadwigi, Grażyną i mieszkają w Szczecinku, ze starszym synem Robertem. Młodszy syn Krzysztof z żoną Kasią - wyjechał kilka lat temu do Anglii, gdzie oboje pracują. Mają syna Michała i bliźniaczki Julię i Natalię. 
Na zakończenie, uważam za konieczne, wspomnieć kilka przyjacielskich rodzin.
Zacznę od najstarszego wiekiem – pułkownika Stanisława Kacprzyńskiego z małżonką Haliną, oraz córką Danutą – niestety już nie żyją – Stasio zmarł w 2013 r. Był długoletnim funkcjonariuszem Służby Więziennej – przez wiele lat kierował Centrum Szkoleniowym S.W w Szczypiornie. Był w pełni oddany służbie, otwarty i pomocny dla przyjaciół.
W „wiekowej” kolejności, wymieniam mego rówieśnika – Karola Rogawskiego – lekarza spec. chirurga, który przez wiele lat kierował Więzienną Służbą Zdrowia. Jego małżonka Anna, pracowała jako pielęgniarka. Oboje, zawsze skłonni do pomocy, skromni, życzliwi i otwarci w przyjacielskich kontaktach, które nadal utrzymujemy z Anią, bowiem Karol zmarł w 1991 r. Ich syn, też Karol, od wielu już lat pracuje w Anglii, jako lekarz, specjalista urolog, pozostając z Mamą w stałym, bezpośrednim kontakcie.
Nieco młodszym, lecz również już nieżyjącym, (zmarł w 1996 r.) był Kazimierz Krawczyk – lekarz, specjalista ginekolog. Odznaczał się szczególną serdecznością i gotowością do udzielania pomocy, nie tylko w sprawach zdrowotnych, był usłużny w każdej potrzebie, „zarażał” pogodą ducha, humorem i dowcipem. Z jego małżonką Gizelą – zamieszkałą obok naszego domu - utrzymujemy nadal stałe i serdeczne kontakty – cechuje ją otwartość, szczerość i życzliwość. Ich syn Artur (małżonka Grażyna) - jako inżynier z zakresu budownictwa – prowadzi zakład budowlany z pomocą syna Michała. Córka, Sylwia Sochal, jest pielęgniarką, mąż Jerzy – akustyk, mają syna Macieja, który zdobył kilka medali światowej klasy - w pchnięciu kulą i rzucie maczugą.
Również konieczne jest odnotowanie w pamięci długoletniego przyjaciela – lekarza chorób wewnętrznych – Mariana Cieślawskiego. Był wielce uczynny szczególnie w sprawach pomocy zdrowotnej i przez szereg lat w tym zakresie opiekował się także moimi rodzicami w Grzmiącej. Zmarł w 2000 r. w wieku 80 lat. Jego syn Jerzy jest nauczycielem w Koszalinie.
Na zakończenie: zdawałem sobie sprawę, że dla najmłodszego pokolenia naszej Rodziny (wnuki i prawnuki) – dwa ostatnie rozdziały tych wspomnień, mogą nie być interesujące, z uwagi na przedstawianie tam wielu krewnych i kilku przyjaciół, im osobiście nie znanych, ale dla „kompletności” wspomnień nie mogłem tych osób pominąć. Jednak podkreślam, że niniejsze wspomnieniowe opracowanie, jest przeznaczone przede wszystkim dla rodziny, najbliższych krewnych - ich celem jest podtrzymanie, nawet nieco dalszych więzi rodzinnych. Moją intencją jest także upamiętnienie wielu osób, których już nie ma – odeszli, ale w pełni zasłużyli, aby trwać w naszej pamięci i w ten sposób być nadal z nami. 
Wymaga tego nasza cywilizacja, kultura i wysoka ocena wartości każdego życia. Jesteśmy przekonani, że nasi potomkowie będą także te wartości cenili.
 
BABCIA - PRA: Marianna Tupko
DZIADEK - PRA: Jan Tupko
 
Koszalin, 2016